poniedziałek, 30 maja 2016

Mój wielki, paranormalny... wieczór kawalerski?

Witam wszystkich ewentualnych czytelników! Przedstawiam wam w końcu opowiadanie, które napisałam sama, choć Rachel musiała mi wcześniej zniszczyć psychikę, bym odpowiednio oddała klimat sytuacji. Na wejściu informuję, że poniższy tekst nie miał zamiaru zryć wam mózgów - czytacie na własną odpowiedzialność. 
Zapraszam do czytania i komentowania. 
Luna

Mój wielki, paranormalny... wieczór kawalerski?

Kacper czuł, że coś wbija mu się w bok. Wbijało mu się okropnie, powodując w ten sposób bardzo nieprzyjemny dyskomfort, który uniemożliwiał chłopakowi spanie. Próbując zidentyfikować co to jest, otworzył powoli oczy.
Ale zaraz je zamknął, bo jak tylko światło dotarło do jego źrenic, one zareagowały bólem, strzeliły focha i odmówiły współpracy.  Spróbował jeszcze raz i tym razem udało mu się je przekonać by wykonały swoje zadanie.
A znajdował się on w środku żyrandola. I to nie był żart. Naprawdę leżał w pozycji embrionalnej w wielkiej misie żyrandola, a tym co uwierało go w żebro były dudy. Zdziwiony tak wyglądającą sytuacją, przekręcił się na drugi bok i spojrzał w dół.
–  Na zęby Draculi – mruknął pod nosem, kiedy zobaczył jak wygląda teren wokół.
Znajdował się w jakimś hotelowym pokoju. Pod nim, na czarnej kanapie, leżał Denis, ubrany w grecką togę i przez sen mruczał coś po rosyjsku. Obok niego, rozwalony w wiklinowym fotelu, siedział sobie jakiś starszy, mocno owłosiony mężczyzna w szkockim kilcie. Pełnię obrazu dopełniał Krakers, który chyba lunatykował, bo krążył pod sufitem z zamkniętymi oczami, a krople ektoplazmy spływały mu z ust na podłogę. 
– Denis! – krzyknął łowca, zrzucając na głowę śpiącego przyjaciela znalezione dudy.
– Co…?! – Denis poderwał się gwałtownie i rozejrzał wokół. – Kacper?! Co ty robisz na żyrandolu?!– zapytał przestraszony.
– Tak sobie siedzę, dla czystej przyjemności! – odburknął Kacper. – Pomożesz mi, czy mam już zapuszczać tutaj korzenie?!
Denis ocenił sytuację, podrapał się po łepetynie, po czym wybiegł z pokoju, by za chwilę wrócić do niego z  nie wiadomo gdzie znalezioną drabiną. Podstawił ja pod lampę i czekał aż drugi łowca zejdzie na podłogę. Było to dość trudne, bo drabina chwiała się niemiłosiernie i Kacper przynajmniej dwa razy był bliski zaliczenia mało przyjemnego spotkania z podłogą. W końcu jednak udało mu się wylądować tam gdzie celował.
– Wiesz może co tu się stało? – otrzepał swoją koszulkę z kurzu.
– Nie mam pojęcia – Denis wzruszył ramionami. – Nie za bardzo cokolwiek pamiętam – westchnął. – Skąd masz te dudy? – zapytał.
– Znalazłem. Pewnie należą do niego – odpowiedział Kacper, wskazując na Szkota, którego czerwony noc mógłby spokojnie konkurować z nosem renifera Rudolfa.
– On the bonnie, bonnie banks of Loch Lomooooooond – zanucił przez pijacki sen mężczyzna.
Denis pokręcił głową, zastanawiając się jak mógł znaleźć się w towarzystwie kogoś takiego, po czym zerknął na zegarek.
I prawie zszedł na zawał.
– Cholera – przeklął głośno. – Kacper, czy ty zdajesz sobie sprawę, który dzisiaj mamy?
– E…. siedemnastego marca? Świętego Patryka? Drugiego lutego? Dzień Świstaka?
– Dwudziestego kwietnia, głupku! Za dwadzieścia godzin mam wziąć ślub!
– O kurczę. To mamy przerąbane.
– Laura mnie zabije, posieka na kawałki, przerobi na mielonkę, a potem zrobi z niej karmę dla rybek.
– Spokojnie, zaraz coś wymyślimy – próbował uspokoić przyjaciela Kacper. Przeczesał ręką swoją czuprynę i niepewnie rozglądnął się po pokoju, próbując znaleźć rozwiązanie problemu.
– Krakers! – krzyknął w końcu, budząc w ten sposób ducha
– Tak, szefie? – Krakers nie wglądał na jakoś bardzo zadowolonego z tego, że ktoś wybudził go z drzemki.
– Sprawdź, gdzie jesteśmy!
Duch zasalutował i wyleciał przez okno. Wrócił po paru minutach, uradowany niesamowicie, szczerząc się jakby właśnie ogłosili, że wygrał w loterii roczny zapas krakersów.
– Jesteśmy w Las Vegas, szefie! – powiedział wesoło.  – Ameryka Północna, Stany Zjednoczone Ameryki, stan Nevada, miasto kasyn, stolica hazardu i wiecznej zabawy.
Słysząc taką odpowiedź, Denis wydał z siebie jęk, przypominający odgłosy wydawane przez zarzynanego wieloryba, po czym opadł na jeden z foteli.
– Jesteśmy tysiące kilometrów od Warszawy – wychrypiał. – Nigdy nie zdążymy.
– Nigdy nie mów nigdy – mruknął pod nosem Kacper. – Krakers, czy ty nie masz przypadkiem rodzinki w Ameryce? – zapytał już głośniej.
– Ano mam – odpowiedziała zjawa. – W Nowym Orleanie mieszka mój wujaszek z rodzinką, straszą na jednym z cmentarzy z czasów wojny secesyjnej. Wujaszek był konfederatem, mam nawet mundur po nim. Teraz trochę straszy i prowadzi luksusowe biuro podróży dla duchów i innych. Mają nawet własny odrzutowiec!
– Widzisz Denis – chłopak uśmiechnął się szeroko. – I już mamy wyjście z sytuacji. Jedziemy sobie do Nowego Orleanu, pożyczamy od wujka Krakersa odrzutowiec i na spokojnie lecimy do Warszawy.
– No nie wiem…
– Daj spokój – machnął  ręką Kacper. – Zresztą i tak nie mam innego wyjścia, bo z  tego co widzę – wyjął z kieszeni portfel i zajrzał do niego. – I tak nie mamy kasy na bilety lotnicze. – Przeliczył pieniądze. – Nie wiem, czy nawet na autobus nam starczy.
– Niech ci będzie – Denis się poddał. – Powiedz mi tylko, co robimy z nim  – wskazał na Szkota. – Chyba go tu nie zostawimy? Zresztą, kim on w ogóle jest?
– Nie mam pojęcia, ale chyba musimy go wziąć ze sobą.
– But me and my true love will never meeeeet again. On the bonnie, bonnie banks of Loch Lomooooond.
***
– Że niby gdzie jesteś?!
– No w Las Vegas. Ale spokojnie kochanie, obiecuję, że dotrę na czas.
– No mam taką nadzieję. Inaczej masz przerąbane.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
– Ty lepiej nic już nie mów – skończyła rozmowę Laura, rozłączając się.
Siedzące przed nią jej najlepsze przyjaciółki jednocześnie przerwał piłowanie paznokci i spojrzały na nią z wielkimi pytajnikami w oczach.
– Co się stało? – zapytała Ziuta, poprawiając wałki na swoich rudych włosach.
– Wyobrażacie sobie, że ten idiota razem ze swoim kolegom wylądował po wieczorze kawalerskim na drugim końcu świata?! – Laura chodziła w kółko po niedużym salonie, przeklinając swojego narzeczonego. – Palant, głupek, idiota, pajac, imbecyl!
– Ale twój – stwierdziła siostra bliźniaczka Ziuty, Zyta.
– Ale mój – westchnęła młoda chemiczka, opadając na kanapę. – No i co ja mam teraz zrobić?
– Nic – Ziuta bliżej przyjrzała się swoim długim, krwistoczerwonym paznokciom. – Po prostu czekaj.
***
Shinigami tak naprawę to nie wiedział dlaczego przyjął to zaproszenie. Po prostu po wielu, wielu dniach ganiania za różnymi umarlakami, chyba potrzebował się wyluzować, a taka impreza nadawała się do tego idealnie. Co z tego, że nikt normalny nie zaprasza na swój ślub boga śmierci?! Mamy do czynienia z Łowcami, oni nie są normalni.
Tak więc skończyło się na tym, że, w ten piękny kwietniowy dzień, jechał sobie autobusem przez Warszawę, z kosą w ręce i w czarnej pelerynie. I nie mógł zrozumieć ,dlaczego ludzie tak dziwnie na niego patrzą.
W tym momencie do pojazdu wszedł kontroler. Shinigami wyjął z kieszeni przepisowo skasowany bilet i pokazał go mężczyźnie.
– Tu nie wolno wnosić kos – powiedział, nawet nie zerkając na bilet.
– Dlaczego? Przecież to tylko kosa śmierci.
– Takie są zasady. Będę musiał panią wyprosić i skonfiskować przedmiot.
– Po pierwsze to nie jestem panią, a pod drugie to nie oddam swojej ukochanej kosy!
– Po pierwsze to się człowieku ubieraj tak by nie wprowadzać ludzi w błąd, a po drugie… oddaj tę cholerną kosę, człowieku!
– Technicznie rzecz biorąc, to do człowieka mi daleko. O, właśnie! Mój przystanek – bóg śmierci uśmiechnął się szeroko, po czym zgrabnie ominął zdezorientowanego kontrolera, o dziwo nie ucinając mu głowy, i jak gdyby nigdy nic opuścił autobus.
***
– To teraz spróbujmy sobie przypomnieć, jakim cudem trafiliśmy właśnie tutaj?
Denis, Kaper, Krakers i nadal niedobudzony Szkot jechali sobie rozklekotanym autobusem pomalowany w pstrokate kwiatki po amerykańskiej autostradzie. W środku śmierdziało serem i starymi skarpetami, a ich współpasażerami była grupa farmerów, którzy zapomnieli chyba o takim wynalazku jak prysznic.
Udało im się zdobyć bilety tylko na ten środek transportu, bo tylko w tej firmie kierowca zgodził się przewozić nietrzeźwego, śpiącego Szkota, młodego mężczyznę w todze i ducha. Oczywiście pod warunkiem, że dla tego ostatniego zostanie zakupiony bilet.
– Niech no pomyślę – Kacper przyjął pozę greckiego filozofa. Zacisnął zęby, zmarszczył brwi i Denis mógłby nawet pomyśleć, że myśli nad czymś intensywnie gdyby nie jeden fakt – Kacprowi rzadko zdarzało się w ogóle myśleć. – Eureka, pamiętam!
***
Dwadzieścia godzin wcześniej
Denis tak naprawdę wcale nie chciał tego wieczoru. Ale Kacper się uparł i łowca nawet nie mógł protestować.
Zaczęło się od klubu.
– Zamierzasz mnie upić? – zapytał, kiedy stanęli przed lokalem z neonowym, bijącym po oczach napisem nad drzwiami. Idący razem z nimi Krakers na widok miejsca, do którego przyszli, zawył radośnie i wykonał kilka fikołków w powietrzu.
– Nie, no coś ty – prychnął Kacper. – Po prostu zamierzam trochę rozluźnić twoje przesiąknięte poprawnością komórki mózgowe.
Weszli do środka i od razu do ich uszu dotarła głośna, dudniąca muzyka. Denis zmrużył oczy, próbując przyzwyczaić je do klubowych świateł po czym niechętnie poszedł za swoim przyjacielem do baru. Tam otrzymał jakiegoś kolorowego drinka, którego nazwy nawet nie potrafił wymówić.
–  I co my tu mamy robić?! – zapytał, próbując przekrzyczeć muzykę.
– Bawić się, drogi przyjacielu, bawić się! – Kacper podniósł swoją szklankę. – Za ostatnie godziny twojego wspaniałego kawalerskiego stanu!
– Coś mi nie pasuje w tym miejscu – stwierdził po kilku minutach Denis.
– Bo to nie jest zwyczajny klub – odpowiedział jego przyjaciel i uśmiechnął się szeroko. – To klub między wymiarowy, dla wszystkich i to dosłownie. Widzisz tę dziewczynę pod tamtą ścianą? To gorgona, dlatego nie zdejmuje czapki, raczej nie chciałaby być odpowiedzialna za zamienienie w kamień wszystkich tu obecnych. A didżej? To przecież mumia! Jeszcze się nie zorientowałeś?!
– Jak widać jestem ślepy – westchnął Denis po czym na jednym wdechu wypił całą zawartość szklanki i odstawił ją na blat. – Idę do toalety – zakomunikował, chcąc jak najszybciej odseparować swoje uszy od tego ryku.
Nie odszedł daleko, bo zaledwie zrobił parę kroków wpadł na jakiegoś bardzo dużego i masywnego osobnika. Podniósł głowę, by przeprosić  za swoją nieuwagę i wtedy jego oczy spotkały oczy… minotaura.
-–Jakiś problem? – warknął potwór, a obok niego pojawiło się dwóch jego kolegów o równie mało przyjemnych twarzyczkach. 
– Nie… przepraszam, zagapiłem się -  łowca uśmiechnął się przepraszająco.
Takie wytłumaczenie chyba nie bardzo spodobało się minotaurowi, bo zrobił krok w przód i teraz jego nos znajdował się tylko kilka centymetrów przed twarzą Denisa.
I w tym momencie musiał wtrącić się Krakers.
– Czego chcesz, koleś? – zapytał duch, wlatując między chłopaka i stwora.
– Kim ty jesteś, że śmiesz tak do mnie mówić? – prychnął napastnik.
– Nazywam się Krakers Apoloniusz Pierwszy i jestem prywatnym ochroniarzem tego  oto chłopak. – Krakers dumnie wypiął pierś do przodu.
Minotaury przez chwilę patrzył na niego zdekoncentrowane po czym… wybuchnęły głośnym śmiechem.
– Prywatny… ochroniarz… dobry kawał… takie chuchro miałoby kogokolwiek ochraniać…
Takie epitety pojawiające się w kontekście jego osoby widocznie nie przypadły do gustu Krakersowi, bo zamachnął się mocno prawą ręką i… przywalił potworowi.
Ektoplazma zaczęła ściekać z pyska minotaura, a z jego nozdrzy buchnęła para.
– Chłopaki – Machnął na swoich koleżków. – Pokażmy temu duchowi i jego kumplom kto rządzi w tym klubie – uśmiechnął się chytrze.
Denis przełknął głośno ślinę, widząc zbliżające w jego kierunku pięści dwóch potworów i kątem oka dostrzegając jak trzeci znajduje się co raz bliżej Kacpra.
- Wiejemy! – krzyknął głośno po czym odwrócił się na pięcie i najszybciej jak umiał wybiegł z klubu.
Całą trójką wybiegli na ulice Warszawy.  Jakimś cudem udało im się utrzymywać pewną odległość od napastników. Niestety sytuacji nie poprawiał Krakers, który za punkt honoru postawił sobie obrażenie potworów na wszelkie możliwe sposoby.
– Tłuste świnie! Orangutany! Bezmózgie protisty! – wykrzykiwał, lecąc tyłem za łowcami.
– Tutaj – wysapał Denis, w momencie, w którym mijała ich powoli ciężarówka z otwartym tyłem, wioząca jakieś pudła
Wskoczyli do środka i korzystając z okazji, że minotaury ich nie widzą, schowali się w jednym z drewnianych pudeł.
– Ej, chłopaki – szepnął Kacper, kiedy wokół nich zapadła ciemność. – Chyba im uciekliśmy.
– No mam taką nadzieję – warknął Denis.
Jego przyjaciel, chcąc sprawdzić jak wygląda sytuacja, spróbował trochę uchylić wieko skrzyni. Niestety odmówiło ono posłuszeństwa i nie zamierzało się podnieść nawet o centymetr.
– Chyba się zacięło – ocenił łowca.
– No super.

2 komentarze:

  1. "– Tak sobie siedzę, dla czystej przyjemności! – odburknął Kacper. – Pomożesz mi, czy mam już zapuszczać tutaj korzenie?!" ---> bezcenne!
    Piszesz coraz lepiej, bardzo lubię twój styl...:)
    A ta piosenka, którą nucił ten Szkot to została wymyślona, czy naprawdę istnieje (i jeśli tak, to jaki jest jej tytuł)?
    Pozdrawiam:)))
    zycie-wedlug-horsefana.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. I mój dzień stał się lepszy:D
    Absolutnie uwielbiam tę serię o Łowcach! Wybaczcie, że nie skomentowałam poprzedniego opowiadania, ale wiedzcie, że przeczytałam i świetnie się bawiłam. Biedna Laura, co ona ma z tym Denisem (chociaż scena z poprzedniego opowiadania, w której się oświadcza, używając kwiatu wiśni... no nie ukrywam, wydobyłam z siebie sentymentalne ,,oooo!")... a co Denis ma z Kacprem i Krakersem (kolejna genialna postać, uwielbiam gościa)! Moje serducho podbił również shinigami. Scena w tramwaju jest epicka:D
    Tylko Kacper mógł wynaleźć taki lokal na wieczór kawalerski! Jestem też ciekawa, kim jest enigmatyczny Szkot z dudami.
    Rozumiem, że powstanie kolejna część? Bo przyznaję, że nie mogę się doczekać sceny ślubu:D
    Ogólnie- styl przezacny, humor przezacny, postacie przezacne:)
    Pozdrawiam ciepło!
    P.

    OdpowiedzUsuń