piątek, 15 grudnia 2017

Chłopiec i jego kot

No, trochę mnie tu nie było, ale, fanfary poproszę, powrociłam, wraz z nowym opowiadaniem... a właściwie krótką, pojedyńczą sceną. Zapraszam! 
~Rachel



Chłopiec i jego kot


– Muszę coś zjeść – kot mruczy z niezadowoleniem.
Niebieskie oczy napotykają złote, kocie.
– Nie, nie musisz – chłopiec mówi spokojnie, a jego wzrok kieruje się z powrotem na rozciągającą się przed nimi drogę. Zazielenione budynki pochylają się nad nimi troskliwie, wytyczając trasę.
– Nie, nie muszę – przyznaje kot, prychając. – CHCĘ jeść.
Chłopiec wzdycha.
– Co ja ci na to poradzę, Mruczku?
– Jestem hrabią. Nie nazywaj mnie Mruczkiem, mierny śmiertelniku. Rozmawialiśmy już o tym.
– Przepraszam, hrabio. Jak ci bardzo zależy, możesz zawsze polować na szczury.
– Szczury?! – nastroszony ogon kota wystrzeliwuje w górę, nos marszczy się z niezadowoleniem. – Szczury są niesmaczne, niewykwintne i do tego zdecydowanie zbyt duże żeby na nie polować. Nie masz za grosz gustu, młody. Gdzie są wszystkie ptaki? Tęsknię za ptakami. Ptaki są pyszne.
– Co to takiego, te ptaki? – chłopiec pyta z ciekawością.
– Wspaniały podwieczorek. Pierzaste, latające myszy. Naprawdę nie pamiętasz ptaków?
Chłopiec kręci głową.
– Skoro potrafią latać, na pewno odleciały stąd już dawno temu. Sam też czasami tak bym chciał – wzdycha. – Jak to robiły?
– Jak co robiły? – kot domaga się uściślenia. – I jak już przy tym jesteśmy, kto robił. Co ja ci mówiłem o formowaniu zrozumiałych, logicznych zdań?
– Ptaki. Jak latały?
– Rozkładały skrzydła i pozwalały, żeby unosiło je powietrze – kot ostentacyjnie przewraca oczami. – Nie wiem, młody, czy ja ci wyglądam na ptaka? Jak mi wyrosną skrzydła, dam ci znać.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć ptaka – mówi rozmarzony chłopiec.
– Nic specjalnego, tyle ci mogę powiedzieć. Kiedyś nie można się było od nich odpędzić, ludzie tylko marzyli żeby chociaż na chwilę ich ubyło.
– To było bardzo dawno, prawda?
–  Tak, młody. Bardzo, bardzo dawno.
– Jesteś tu aż tak długo?
– Na tyle długo, żeby pamiętać jak było tu znacznie mniej zielono i znaczniej bardziej głośno, to na pewno. To dopiero były czasy.
– To było wtedy jak byłeś hrabią?
– Ano, wtedy. Nie popełnij tu błędu, młody, ja nigdy nie przestałem być hrabią, jedynie moje włości uległy zniszczeniu. Zupełnie jak po rewolucji! Której, oczywiście, nie pamiętam, na wypadek gdyby przeszedł ci taki absurd przez myśl.  
– Rewolucji?
– Rewolucja, młody, rewolucja to rzecz dobra, tylko nie dla każdego! Potęgi ludu nie docenia nikt, a potem nagle łup!, i już jest za późno, twoje majątki ziemskie to tylko odległe wspomnienie słonecznego popołudnia, zrzucają ci całkiem dobrego władcę z tronu, a jacyś wieśniacy, jeden z drugim, próbują ci wmówić, że wiedzą co jest dobre dla społeczeństwa.
– Chyba nie do końca rozumiem o czym mówisz – chłopiec oznajmia ze zmartwieniem.
– Nie przejmuj się, młody, to nie na twój wiek. Spójrz lepiej, słońce zachodzi, pora znaleźć jakieś miejsce żeby spędzić noc. Co powiesz na ten budynek po lewej? Nawet podobny do tego, w którym kiedyś mieszkałem.
– Mówisz tak o każdym budynku – chłopiec przypomina niemal odruchowo, jego myśli bowiem błądzą już gdzie indziej. Na chwilę przystaje, kierując wzrok w stronę horyzontu. Promienie zachodzącego słońca padają krwawą łuną na jego twarz.
– Naprawdę? – kot prycha z niedowierzaniem. – No, to ten jest wyjątkowo podobny. Tylko się już rusz, co tak stoisz.
– Mru– to znaczy, hrabio?
– Taak?
– Czy to miasto miało jakieś imię? Musiało mieć imię, prawda? Mówiłeś mi, że wszyscy mają imiona.
– Ano, miało. Dopiero teraz przyszło ci to do głowy?
– Wcześniej nic nie mówiłeś.
– Bo nie pytałeś. Młody, jak chcesz odpowiedzi to musisz zadawać pytania, ja ci w myślach nie czytam, i całe moje szczęście. Nazywali to miasto Czarnobyl i nie masz po co pytać mnie czemu, bo ja tego nie wymyśliłem.
Chłopiec powtarza nazwę, kilka razy, aż nie przestanie brzmieć dziwnie, obco, a stanie się czymś tak znajomym, jakby używał jej całe życie. Myśli chwilę, ale ponaglany zniecierpliwionym spojrzeniem kota odwraca się od słońca i kieruje się w stronę budynków. Nie chcą przecież zostawać na zewnątrz kiedy zapadnie noc. Gdy słońce wreszcie znika za horyzontem, reaktor mruczy cicho i z zadowoleniem, zupełnie jakby ktoś podrapał go za uchem.



poniedziałek, 10 lipca 2017

20 tysięcy mil… między wymiarowej żeglugi?


Hejo!
Witam wszystkich pod dość długiej ( trochę za długiej) przerwie. Przybywam do was z nowymi przygodami Łowców ( a jakżeby inaczej), które powstały pod wpływem strumienia wyobraźni na obozie literacki. 
Czyli, kiedy każą ci myśleć, ale twój mózg postanawia wziąć sobie wolne. 
Uwaga na przyszłość: Rachel i piankowe makarony kończą się względną katastrofą. 
Serdecznie zapraszam do czytania. 
Luna


20 tysięcy mil… między wymiarowej żeglugi?



— To bardzo głupi pomysł — dobitnie stwierdził Denis, z powątpieniem patrząc na otwarty przed nim kolorowy portal.

— Dlaczego ty zawsze z góry zakładasz, że wszystkie moje pomysły są głupie?! — oburzył się Kacper. — Jesteś niemiły! — tupnął nóżką i przybrał minę obrażonej dziewczynki.

— A wskaż mi jeden, który taki nie był.

— Tydzień temu. Polowaliśmy na mumię. Chciałem ją zamknąć w zamrażarce w lodziarni. Zadziałało.

— Wyjadła cały zapas lodów. Nadal jesteśmy winni lodziarzowi odszkodowanie.

— Nieplanowany skutek uboczny — przewrócił oczami. — No, ale powiedz mi, co jest nie tak z moją dzisiejszą inwencją twórczą? 

— Mam wymieniać po kolei? — Denis uniósł pytająco brew. — Po pierwsze, jest prawie północ, a my stoimy w środku jakiegoś lasu i nikt, absolutnie nikt nie wie, że tu jesteśmy. Po drugie, otworzyłeś przed nami portal do zupełnie innego wymiaru, co już samo w sobie jest dziwne i niepokojącego. Po trzecie, zrobiłeś to przy pomocy urządzenia zbudowanego własnoręcznie  mojej piwnicy. Czy to nie brzmi wystarczająco niebezpiecznie?

Kacper w zamyśleniu podrapał się po brodzie, rozpatrując pytanie przyjaciela.

— Nie, zdecydowanie nie — wyszczerzył się głupkowato. — To co? Skaczemy?

— Chyba cię pogrzało. Nigdzie z tobą nie idę.

— Nikt cię nie pytał o zdanie — chwycił przyjaciela z nadgarstek i pociągnął w stronę portalu.

— Ale…

A potem zapadła ciemność.



***



— Rachel, to jest bardzo, ale to bardzo zły pomysł.

— Ale przecież sama tego chciała.

Luna westchnęła głęboko, poprawiając opaskę. Razem z przyjaciółką stały na środku zupełnie pustego, nieużytkowanego pola. W promieniu kilometra nie było nic, jedynie cienka linia domów malowała się na horyzoncie. Świeciło słońce, chmurki leniwie przesuwały się po niebie i ogólnie pogoda była wyjątkowo przyjazna.

— Chciałam, żebyś zapoznała mnie z podstawami sztuki bycia ninją. Tak w ramach programu „Zagłębiamy się w pasję przyjaciela”. Nie wiedziałam, że w programie będzie naparzanie się na piankowe makarony.

— A masz lepszy pomysł? Przecież mojego maleństwa nie dam ci do ręki. — Rachel czule pogłaskała trzymaną katanę.

— Fajnie, że mi ufasz. — Przewróciła oczami Luna.

— Nic na to nie poradzimy, że obydwie mamy skłonności do skrajnej destrukcji i doskonale o tym wiemy. — Druga dziewczyna rozłożyła bezradnie ręce. — Nie gadaj, tylko walcz.

Luna mruknęła coś jeszcze pod nosem i niechętnie chwyciła makaron. Przez chwilę ważyła broń w dłoni, a potem zamachnęła się nim z wyjątkową determinacją.

Planowała trafić w głowę przyjaciółki, ale zamiast tego uderzyła w nicość.

I to dosłownie w nicość. Między nastolatkami, zupełnie znikąd pojawił się fioletowy portal, który dosłownie wessał rurę i pewnie zrobiłby to samo z dziewczyną, gdyby ta nie puściła go w odpowiednim momencie.

Wir unosił się w powietrzu przez kilka sekund, pulsując dziwnym blaskiem. Nie zerwał się wiatr, nie zagrzmiało, świat się nie zawalił, więc one nadal stały po dwóch jego stronach, jak głupie.

Nagle coś huknęło i ze środka portalu wypadło dwóch, nieco starszych od przyjaciółek, chłopaków. Mogli mieć jakieś dwadzieścia kilka lat, jeden, niższy, miał czarne, odstające na wszystkie strony włosy, a drugi, wyższy, burzę blond loczków, która nadawała mu wygląd uroczego cherubinka. Gdy tylko podnieśli się na nogi, portal po prostu zniknął.

— Widzisz, Denis, żyjemy! — wykrzyknął wesoło ten niższy, otrzepując się z kurzu.

— Masz szczęście — warknął drugi chłopak. — Inaczej w trybie natychmiastowym urwałbym ci łeb.

— Nie mógłbyś tego zrobić skoro obydwoje bylibyśmy martwi.

— Weź się…

— O, dzień dobry, szanownym paniom!

Dopiero teraz obydwoje zauważyli dziewczyny. Luna i Rachel nadal stały nieruchome, z szeroko otwartymi oczami i szczękami na  głębokości Rowu Mariańskiego.

— Y… cześć? — Rache zupełnie nieświadomie uniosła dłoń, w której trzymała katanę i pomachała nią na przywitanie. — Czy to będzie bardzo nietaktowne jeśli zapytam, kim jesteście?

— Oczywiście, że nie! Ja nazywam się Kacper, a to mój towarzysz Denis. Jesteśmy Łowcami Duchów i przybywamy do was z innego wymiaru.

Szczęki przyjaciółek osiągnęły poziom jądra Ziemi, a ich gałki oczne wyspacerowały z orbit.

— Że niby jesteście „tymi” łowcami? — wydukała słabo Luna.

— Nie wiem, co masz na myśli mówiąc, „tymi”, ale tak, jesteśmy łowcami. — powtórzył po koledze Denis.

Jeszcze bardziej przerażona dziewczyna przysunęła się do koleżanki, nie spuszczając jednak wzroku z przybyszy.

— Rachela, nie wiem, co dodałaś do tych swoich naleśników, ale teraz mam halucynacje — wyszeptała.

— Jesteśmy jak najbardziej prawdziwi, szanowna pani. — Kacper wyszczerzył się cokolwiek psychopatycznie.

— Dobra, to jest cokolwiek dziwne, nawet jak na mnie — stwierdziła Rachel. — Jeśli jeszcze powiecie, że znacie płazińca Stefana, to chyba zacznę wierzyć w przeznaczenie.

— Nie, wśród naszych znajomych nie ma żadnego płazińca — odpowiedział szczerze Denis. — Ale z waszych wypowiedzi wnioskuję, że nas znacie. Mogę zapytać skąd?

Przyjaciółki wymieniły niepewne spojrzenia. Pytanie, czy udzielając odpowiedzi, nie doprowadzą przez przypadek do końca świata, zawisło w powietrzu.

— Wiecie, to trochę skomplikowane — zaczęła Luna — Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że w tym świecie jesteście tylko bohaterami opowiadań. Naszych opowiadań. I właśnie wyskoczyliście z między wymiarowego portalu, co nie bardzo mieści się w prawach fizyki naszego świata.

— Tak naprawdę, to w ogóle się nie mieści – uzupełniła jej przyjaciółki.

Tym razem to Łowcy byli w głębokim szoku. Tego zdecydowanie się nie spodziewali.

— Dobra, załóżmy, że wam wierzymy. Czy w takim razie ten świat jakoś bardzo różni się od naszego? — zapytał Denis.

Obydwie zgodnie pokręciły głowami.

— Tylko nie mamy tutaj istot nadprzyrodzonych. A przynajmniej ja żadnej nigdy nie spotkałam. — W głosie Rachel słychać było rozczarowanie.

— W takim razie nie mamy tu nic do roboty — stwierdził Kacper. — Bardzo miło było nam szanowne panie poznać, ale teraz musimy wracać do domu. Adios! — Odwrócił się na pięcie i już chciał przejść przez portal, gdy wtedy zdał sobie sprawę z pewnego bardzo ważnego szczegółu.

Portalu nie było.

— O kurczaki.

— Kacper, jesteś martwy.



***

           

Portalu nie było, a Kacper nie miał ze sobą urządzenia do tworzenia przejścia między wymiarami. Denis był na niego wściekły, za to Rachel i Luna nadal nie przetworzyły tego, że oni to oni. Może to właśnie brak zdolności logicznego myślenia sprawił, że bez zbędnych protestów przystały na plan tego mniej ogarniętego Łowcy.

            A może dlatego, że obydwie uwielbiały pakować się w kłopoty.

            I trochę głupio byłoby zostawić chłopaków zupełnie samych.

            Mimo że znały od niespełna dziesięciu minut.

            Ale raz się żyje, prawda?

            Kacper miał plan. Opierał się on na tym, co kiedyś wyczytał w pewnej książce. Podobno istnieją portale, które otwarte są przez cały czas i przenoszą podróżników do ich macierzystego wymiaru.

            Trzeba było tylko takie przejścia znaleźć.

            — Legendy — właśnie tak brzmiało pierwsze słowo Kacpra, gdy tylko stanęli całą czwórką na środku krakowskiego rynku. Stwierdzili bowiem, że poszukiwania zaczną od centrum, bo nic innego nie przychodziło im do głowy.

            — Legendy? — Luna uniosła pytająco brwi.

            — Tak, właśnie one. W książce napisali, że portali zawsze musi pilnować jakiś potwór. Najlepiej miejscowy. O takich stworach zwykle mówią lokalne baśnie i legendy — wytłumaczył Łowca.

            — My tu mamy takiego jednego potworka – Smoka Wawelskiego. — Rachel od razu załapała, o co chodzi. — Tylko, że on jest z brązu. I raczej nie pilnuje portalu, a stanu skarbca miasta — prychnęła.

            — Chodzi o symbole, towarzysze, symbole! Gdzież to znajduje się ta wasza kreatura?

            — Jakieś dziesięć minut drogi stąd.

            — Więc na co czekamy! Komu w drogę, temu czas!

            Przyjaciółki znów spojrzały na siebie znacząco. Już cały ich dzień można byłoby wykorzystać jako scenariusz filmu, a zaraz miało się zrobić jeszcze dziwniej.

            Pod sześciometrową rzeźbą było wszystko, tylko nie portal. Dzieci, rodzice, psy, rowerzyści, gołębie, stoiska z watą cukrową i preclami, zajmowali prawie każdy skrawek bulwaru, ale tajemniczego wiru nigdzie nie było widać.

            — Twoja teoria wzięła w łeb — prychnął Denis.

            — Jeszcze niekoniecznie — uspokoił go Kacper. — A jaskinia? Chyba jest tu jaskinia?

            — Pewnie, że jest — wzruszyła ramionami Luna — taka oświetlona, oblegana przez turystów i upaćkana gumą.

            — Kupujemy żelki i wchodzimy do środka.

            — Żelki?

            — Tak, żelki, najlepiej kwaśne. Smoki lubią takie.

            — Ale smok jest tutaj — trzeźwo zauważył Denis.

            — Czy wy musicie zadawać tyle zbędnych pytań? — Tym razem do akcji wkroczyła Rachel, która z każdą kolejną sekundą wydawała się być coraz bardziej podekscytowana całą akcją. — Macie jakieś inne pomysły? Nie? W takim razie nie gadać tylko działać!

            Czy mogli protestować? Wizja bliskiego spotkania trzeciego stopnia z kataną nie wydawała się być zbyt pociągająca.

            Żelki kupili bez większego problemu, bilety do jaskini również i po chwili znaleźli się w środku. Wtedy zdali sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie do końca wiedzą, co robić.

            — Wypatrujcie wszystkiego, co może wydawać się dziwne — szepnął Kacper, gdy powoli szli wąskimi korytarzami. — Wiecie, starych drzwi, zapuszczonych korytarzy, skrzyń… o, smok!

            Wszyscy stanęli jak wryci. Tam naprawdę był smok. Leżał głęboko w jednej z wnęk, na pierwszy rzut oka wyglądał jak pluszowa zabawka. Miał może metr długości, żółto – różowe łuski i błękitne rogi. Jego grzbiet unosił się nieznacznie przy każdym oddechu, a z nozdrzy wydobywały się maciupeńkie kłębki pary.

            — To najprawdziwszy smok — wydukała Luna. 

            — Ale super — w tym samym momencie odezwała się Rachel. — I to super do kwadratu.

            — Mówiłem, że tu będzie! — Kacper podskoczył wesoło, uśmiechając się z triumfem. — Zobaczysz — zwrócił się do Denisa — zaraz wrócimy do domu. Teraz już doskonale wiem, co robię. — Otworzył paczkę żelków wyjął z niej jednego kwaśnego węża, a potem zaczął bardzo ostrożnie zbliżać się z nim do potwora. — Cip, cip, cip, smoczku, cip, cip, cip.

            Obudzony tym wołaniem smok, najpierw leniwie uniósł leniwie jedną powiekę, drugą, a na końcu ziewnął przeciągle, otwierając szeroko paszczę. W środku niej nie było jednak zębów, ale lśnił fioletowy wir — portal.

— Chyba nie myślisz, że tam wskoczę. — Denis przezornie zrobił krok w tył.

— Oczywiście, że wskoczysz — powiedział pewnie Kacper i stanął nad stworem z cukierkiem, powodując, że ten nadal leżał z otwartymi na oścież szczękami. Chyba był zbyt leniwy, by samemu sięgnąć po przysmak i po prostu czekał, aż ktoś mu go wrzuci do pyska.

— Nie zmusisz mnie…

— Nie będę cię do niczego zmuszał. Rachel…

Rachel doskonale wiedziała, co ma zrobić, w końcu tok myślowy Łowcy był jej doskonale znany. Uśmiechnęła się psychopatycznie i za nim Denis zdążył zaprotestować, popchnęła go w kierunku przejścia. Użyła do tego całej swojej siły, a że mimo dość drobnej postury, miała jej dużo, chłopak niewiele mógł zrobić. Wpadł do portalu, machając bezwładnie rękami i przeklinając na czym świat stoi, jednak na nic się to nie zdało, bo sekundę później po prostu zniknął.

— Chyba przeżył — mruknął do siebie Kacper, niepewnie spoglądając na wir. — Okej, uznajmy, że wszystko poszło zgodnie z planem. Niestety, ale teraz przyszedł czas na mnie. Musimy się pożegnać — westchnął głęboko. — Czuję się zaszczycony, że mogłem poznać tak wspaniałe osóbki jak wy. — Skłonił się szarmancko, a następnie nie dając dziewczynom powiedzieć nawet słowa, po prostu wskoczył do portalu i zniknął, tak jak wcześniej jego przyjaciel.

Żelek wpadł w końcu do paszczy smok. Stwór beknął, oblizał się ze smakiem, a potem znów zasnął.

— Ty też to widziałaś? — zapytała niepewnie Luna, kiedy w końcu dotarło do niej, co przed chwilą się stało.

— Może… — Rachel przełknęła głośno ślinę. — Idziemy na naleśniki?

— Tak, po tym wszystkim zdecydowanie potrzebuję naleśników.

           

    

niedziela, 18 czerwca 2017

Le vampire de Paris (pt. 2)

Panie i panowie, oraz przybysze z kosmosu, 
Przed wami... tak, druga część najnowszego opowiadanka o łowcach! Wiem, wiem, trochę zwlekałam z opublikowaniem jej, ale wiecie jak to jest, koniec roku szkolnego najłatwiejszy nie jest. Mam więc nadzieję, że mi wybaczycie. 
~Rachel
Ps. Legenda wspomniana w tekście jak najbardziej istnieje. Dla ciekawskich (i umiejących francuski), załączam link


Le vampire de Paris (część druga)




Choć nikt nie wykonał żadnego ruchu w stronę włącznika, wszystkie światła zapaliły się niemal jednocześnie. Oczom łowców ukazał się wysoki, chudy jegomość, nonszalancko opierający się o fotel. Jego elegancki, czarny garnitur jedynie podkreślał jego szczupłość, czyniąc go podobnym do przerośniętego wieszaka. Włosy przybysza, również czarne, wyraźnie wskazywały na to, że hobby właściciela było wtykanie widelców w miejsca przepływu prądu.
– Jaf fniemam, jeftescie łofcami dufów? – wyseplenił.
Cała czwórka spojrzała na niego bez zrozumienia. Nieznajomy westchnął ciężko.
– Fo fszes te fęby – spróbował wyjaśnić. – Ftrasznie cięfko fię mófi.
– Ej, ej, ej – shinigami jako pierwszy odzyskał przytomność umysłu (przynajmniej na tyle, na ile ją wcześniej posiadał), oskarżycielsko wcelowując palec w nieproszonego gościa. – Ty jesteś martwy. Czyżbym znowu zapomniał kogoś skosić?
Denis zamrugał kilka razy, jakby był przekonany, że to wszystko tylko mu się śni.
– Znowu? – zapytał.
– No co? To, że jestem personifikacją śmierci nie znaczy zaraz, że nie mogę popełnić drobnego błędu, nie?
– Drobnego?! Zapomnienie o zabraniu duszy na tamtą stronę to drobny błąd?!
– Nie jeftem tfupem – obronił się przybysz. – Jeftem fampifem.
Wszyscy rzucili mu nierozumiejące spojrzenia. Laura zmarszczyła brwi.
– Wampirem – stwierdziła. – On chyba powiedział „wampirem”.
– Tak, tak. Fampifem – potwierdził nieproszony gość.
Kacper prawie wykrzyknął coś, co do złudzenia brzmiało jak „ha! miałem rację!”, jednak mordercze spojrzenie Denisa sprawiło, że zmienił zdanie.
– W takim razie… – ostrożnie zaczął drugi łowca. – To ty stoisz za tymi morderstwami?
– Fósz za fomysł! Jeftem fobrze wyfowanym fampifem, fałą kref fiorę ze fpitala.
– I naprawdę jesteś wampirem? – upewnił się Kacper. – Takim z kłami i w ogóle? I zamieniasz się w nietoperza?
– No, s tym niefofeszem to… – wampir zmieszał się i wbił wzrok w podłogę.
– Kacper! – syknął Denis. – Skupmy się może na rzeczach ważniejszych. Jeśli nie on zabił tych ludzi, to…
– F tym fłaśnie mój froblem. Ftoś fiega fo moim miefcie i mofduje ludzi, a fszy tym ftara się frzucić finę na mnie. Dlafego fcę go fłapać. Fomofecie mi?
Łowca już zabierał się, żeby udzielić jakiejś odpowiedzi, ale ubiegł go Kacper.
– Jasne, z wielką… auu!
Jego nagłe zamilknięcie związane było z butem Denisa gwałtownie spotykającym się z jego stopą.
– Zanim na cokolwiek się zgodzimy – wycedził napastnik. – Musimy wiedzieć dokładnie, w co się pakujemy.
Krwiopijca pokręcił głową z najbardziej niewinną miną, jaką jest w stanie z siebie wykrzesać prawie dwumetrowa istota nocy o świecących, czerwonych oczach.
– Frawdę fowiedziafszy, nie fiem. Fordercą foże być ftokolfiek. Fłyszałem o was i fodobno festeście frofesjonalistami. Fardzo przydałaby mi się fasza pomoc.
Shinigami westchnął ostentacyjnie.
– Ktokolwiek za tym stoi, góra kazała mi go złapać, więc jesteśmy na siebie skazani. Pomożemy ci.
Brew Denisa zadrgała gwałtownie.
– Nie podejmuj decyzji za nas! – krzyknął. – My nawet nie pracujemy razem!
Kosiarz wzruszył ramionami.
 – Teraz już pracujemy.
Wampir pokiwał głową z zadowoleniem, nie zważając na protesty łowcy.
– Foś czuję, że fędzie się nam fietnie fazem fracofało. Jeftem Alexandre.
– Kacper – przedstawił się Kacper. – To mój przyjaciel Denis, jego żona Laura, a tam dalej stoi Śmierć.
– Fiło mi.
Denis ukrył twarz w dłoniach.
– Dlaczego nikogo nie obchodzi moje zdanie? – jęknął.
***
Około piętnaście minut później pokój zawalony był rozmaitym sprzętem i papierami, a na środku stolika do kawy spoczywała mapa Paryża.
– Skąd ta pewność, że będzie zabijał dalej? – zdumiał się Kacper, nurkując w jedną ze stert z zamiarem odszukania swojego telefonu, który wypadł mu z kieszeni gdzieś w tym rozgardiaszu. – W końcu ukatrupił już pięć osób. Równie dobrze mógłby na tym skończyć.
– Nie skończy na tym – shinigami westchnął. – Wiem od góry. Będzie w sumie sześć morderstw. Mam go powstrzymać zanim popełni wszystkie.
– Hmm – wampir zadumał się. – Sefć, tak?
– Czyżbyś miał jakiś pomysł? – zapytał Denis, machinalnie bawiąc się czarnym markerem i spoglądając na mapę.
– Nief fomyślę…. nie, fyba nie.
– Nie wiemy kto zabija, jak wygląda i jakim rodzajem istoty w ogóle jest. Jeśli chcemy mieć jakąkolwiek szansę na złapanie go, musimy się dowiedzieć gdzie i kiedy zaatakuje następnym razem i powstrzymać go wtedy – zauważyła Laura.
– Morderstwo powinno być dziś w nocy – stwierdził Kacper. – Każde poprzednie popełnione zostało o północy, w dwudziestoczterogodzinnych odstępach. No co? – zapytał, kiedy pytające spojrzenia wszystkich skierowały się na niego. – Czytałem przecież akta francuskiej policji.
– Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz francuski.
– Co tu dużo mówić… jestem człowiekiem o wielu ukrytych talentach.
Denis, który nie zwracał uwagi na toczącą się tuż koło niego konwersację już od dłuższego czasu, pochylił się nad mapą, wpatrując się w nią tak intensywnie, jakby chciał w niej wypalić dziurę.
– Kacper? – zawołał, przerywając zaciekłą dyskusję przyjaciela z wampirem na temat jego złej odmiany pewnego francuskiego czasownika. – Chodź tu i bądź na chwilę przydatny. Gdzie popełniono morderstwa?
– Hmm… – łowca również się pochylił. – Pierwsze było tutaj, na skrzyżowaniu Boulevard Saint Michel i Rue de Écoles.
– Tfój afcent jeft fatafny – rzucił Alexandre.
– I kto to mówi!
– Kacper, nie rozpraszaj się.
– Dobrze, już dobrze. Drugie było gdzieś w tej okolicy, trzecie tu, czwarte tutaj, a piąte, to o którym ci mówiłem, na brzegu rzeki, o… tutaj. Mamy teraz kilka czarnych kropek na mapie. Czy to nam cokolwiek daje?
– Z kim mi przyszło pracować… popatrz.
Połączył linią pierwsze dwa punkty na mapie.
– A teraz dewastujesz mapę? – próbował zgadnąć Kacper.
– Nie. Trochę cierpliwości.
Kolejne linie połączyły miejsca dokonania morderstw. Kacper złapał się za głowę.
– Tylko mi nie mów, że z tego wychodzi pentagram.
– Nie, logo My Little Pony. Czego się spodziewałeś? Morderstwa popełniono pozornie bez jakiegoś większego porządku, ale w rzeczywistości…
Shinigami powoli zaklaskał.
– Szósty raz zabójca zaatakuje w centrum. No, no, jesteś całkiem bystry, jak na człowieka.
– Dzięki. Chyba.
– Czyli gdzie? – spytał Kacper, przyglądając się jeszcze raz mapie. – Centrum….
– Katedra Notre-Dame – stwierdziła Laura, odsuwając go na bok i sama pochylając się nad papierem. – Ciekawe dlaczego?
– Fo ta lefenda – wyjaśnił wampir. – Ferronnier Biscornet et des portes du diable.
– Bramy diabła – potwierdził Kacper, udając, że wcale nie sprawdza właśnie na telefonie. – Według legendy w XIII wieku ten gość imieniem Biscorent dostał zlecenie wyrzeźbienia bocznych drzwi katedry. Waga zadania przytłoczyła go i bał się, że zrujnuje swoją reputację, więc facet zaprzedał duszę w zamian za pomoc w wykonaniu zlecenia. Koniec historii.
– Przecież to tylko legenda! – zaprotestowała Laura.
– Fo fystarczy.
– Czy on oszalał? – zdumiał się Denis.
– Nie, to tylko psychopatyczny seryjny morderca, któremu chyba wydaje się, że może przyzywać demony – stwierdził jego przyjaciel. – Zdecydowanie ma wszystko po kolei w głowie.
– Nie o to mi chodzi. Przecież nie ma szans, żeby udało mu się kogoś zamordować w katedrze Notre-Dame.
– A fto pofiefiał, fe fędzie morfował f kafedrze? – zauważył Alexandre.
– To chyba jakieś żarty.
***
Pięć minut przed północą, na placu za katedrą Notre-Dame.
– Wszyscy gotowi? – Denis zmarszczył brwi. – Mamy tylko jedną szansę, żeby go powstrzymać.
– A jak nie to po nas – dodał shinigami. – Jakby komuś była potrzebna motywacja. Stałem kiedyś twarzą w twarz z najprawdziwszym demonem. Za powtórkę z rozrywki raczej podziękuję.
Alecandre wyciągnął niewielki pakunek z krwią, wbił w niego różową, plastikową słomkę i siorbnął przeciągle. W odpowiedzi na spojrzenia łowców wzruszył ramionami, jakby mówił „no co? nigdy nie widzieliście pożywiającego się wampira?”.
Telefon Denisa zabulgotał. Kiedy łowca wyjął go z kieszeni, na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość od Laury, głosząca „nie zgiń mi tam, głupku”. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie.
Bóg śmierci uniósł swoją kosę i na próbę przeciął nią powietrze, po czym roześmiał się do siebie.
– Pora kogoś skosić! – zawołał radośnie.
Na równi z jego słowami, zegar wybił północ.
A przed nimi z ciemności wyłoniła się postać w czarnej pelerynie. Wyszczerzała zęby w uśmiechu, choć kaptur skutecznie zasłaniał jej twarz.
– Czyli jednak się zjawiliście – oznajmiła głębokim głosem, stając przed łowcami. – Dokładnie tak jak się spodziewałem…
– Czym jesteś? – zapytał niepewnie Kacper.
– Waszym końcem, obawiam się. Przynajmniej jeden z was stanie się ostatnią ofiarą, a potem… otworzy się portal!
– Poftal? – mruknął jakby do siebie wampir.
Shinigami machnął ręką.
– Najpierw go zabijmy, potem pozadajemy pytania.
Łowcy mieli wcześniej okazję podziwiać kosiarza w akcji tylko raz i byli raczej skupieni na innych sprawach, więc dopiero pojęli, że ludzki lęk przed śmiercią ma jednak jakieś logiczne przyczyny.
Bóg śmierci zakręcił kosą, po czym w ułamku sekundy znalazł się za mordercą, poruszając się tak szybko, że można było mieć złudne wrażenie, że się teleportuje. Zakapturzony nieznajomy nie dał mu jednak przewagi, okręcając się na pięcie i uchylając się przed zakrzywionym ostrzem, wyciągając z poły peleryny krótki nóż.
– Widzę, że komuś spieszy się, by mi dopomóc! – oznajmił, przygotowując się do walki.
Shinigami westchnął ze znudzeniem, biorąc kolejny zamach kosą.
– Ty naprawdę nie masz pojęcia kim ja jestem, prawda?
Zabójca nie od razu zauważył zbliżające się od boku ostrze, jednakże miał nadal dość czasu by unieść rękę w obronnym geście. Rękaw zsunął mu się na wysokość łokcia, ujawniając metalowy ochraniacz idący od nadgarstka w dół.
Gdyby bóg śmierci walczył jakąkolwiek zwykłą bronią, najpewniej zostałaby ona zablokowana. Jednakże ostrze kosy śmierci przeszło gładko przez rękę, a potem całe ciało mordercy, zupełnie, jakby było ono zrobione z powietrza, nie pozostawiając nawet żadnej rany. Mimo to zakapturzona postać runęła do tyłu, a przed śmiercią stanęło jej widmo.
– Nie, zdecydowanie nie masz pojęcia – mruknął shinigami. – Bo chyba nie jesteś aż tak głupi, żeby celowo oddzielić sobie duszę od ciała?
– Jesteś kosiarzem – widmo cofnęło się o krok do tyłu, zdumione. – Ale… jak? Dlaczego?
– Ej, to nie ty będziesz teraz miał problem co zrobić z duszą kogoś, kto nie był na liście. Trochę zrozumienia, nie tylko ty masz swoje kłopoty. No, już, idziemy. Raz, raz. Niech góra już się tobą martwi.
Pomachał łowcom na odchodnym i wyparował.
– No fóż, fiękuję sa faszą fomoc – oznajmił wampir, biorąc łyka krwi. – Foże fię jefcze sofaczymy.
Potem on również zniknął, wtapiając się w cienie.
– Oby nie – mruknął Denis. – Na razie nie mam ochoty na spotkanie kolejnego świra przyzywającego demony.
– Oj weź, nie było tak źle – Kacper roześmiał się.
A potem odwrócili się, zostawiając pogrążony w mroku plac za sobą, nie widząc już lekkiego, ledwie widocznego rozbłysku  czerwieni za swoimi plecami.