Pokazywanie postów oznaczonych etykietą łowcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą łowcy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 czerwca 2017

Le vampire de Paris (pt. 2)

Panie i panowie, oraz przybysze z kosmosu, 
Przed wami... tak, druga część najnowszego opowiadanka o łowcach! Wiem, wiem, trochę zwlekałam z opublikowaniem jej, ale wiecie jak to jest, koniec roku szkolnego najłatwiejszy nie jest. Mam więc nadzieję, że mi wybaczycie. 
~Rachel
Ps. Legenda wspomniana w tekście jak najbardziej istnieje. Dla ciekawskich (i umiejących francuski), załączam link


Le vampire de Paris (część druga)




Choć nikt nie wykonał żadnego ruchu w stronę włącznika, wszystkie światła zapaliły się niemal jednocześnie. Oczom łowców ukazał się wysoki, chudy jegomość, nonszalancko opierający się o fotel. Jego elegancki, czarny garnitur jedynie podkreślał jego szczupłość, czyniąc go podobnym do przerośniętego wieszaka. Włosy przybysza, również czarne, wyraźnie wskazywały na to, że hobby właściciela było wtykanie widelców w miejsca przepływu prądu.
– Jaf fniemam, jeftescie łofcami dufów? – wyseplenił.
Cała czwórka spojrzała na niego bez zrozumienia. Nieznajomy westchnął ciężko.
– Fo fszes te fęby – spróbował wyjaśnić. – Ftrasznie cięfko fię mófi.
– Ej, ej, ej – shinigami jako pierwszy odzyskał przytomność umysłu (przynajmniej na tyle, na ile ją wcześniej posiadał), oskarżycielsko wcelowując palec w nieproszonego gościa. – Ty jesteś martwy. Czyżbym znowu zapomniał kogoś skosić?
Denis zamrugał kilka razy, jakby był przekonany, że to wszystko tylko mu się śni.
– Znowu? – zapytał.
– No co? To, że jestem personifikacją śmierci nie znaczy zaraz, że nie mogę popełnić drobnego błędu, nie?
– Drobnego?! Zapomnienie o zabraniu duszy na tamtą stronę to drobny błąd?!
– Nie jeftem tfupem – obronił się przybysz. – Jeftem fampifem.
Wszyscy rzucili mu nierozumiejące spojrzenia. Laura zmarszczyła brwi.
– Wampirem – stwierdziła. – On chyba powiedział „wampirem”.
– Tak, tak. Fampifem – potwierdził nieproszony gość.
Kacper prawie wykrzyknął coś, co do złudzenia brzmiało jak „ha! miałem rację!”, jednak mordercze spojrzenie Denisa sprawiło, że zmienił zdanie.
– W takim razie… – ostrożnie zaczął drugi łowca. – To ty stoisz za tymi morderstwami?
– Fósz za fomysł! Jeftem fobrze wyfowanym fampifem, fałą kref fiorę ze fpitala.
– I naprawdę jesteś wampirem? – upewnił się Kacper. – Takim z kłami i w ogóle? I zamieniasz się w nietoperza?
– No, s tym niefofeszem to… – wampir zmieszał się i wbił wzrok w podłogę.
– Kacper! – syknął Denis. – Skupmy się może na rzeczach ważniejszych. Jeśli nie on zabił tych ludzi, to…
– F tym fłaśnie mój froblem. Ftoś fiega fo moim miefcie i mofduje ludzi, a fszy tym ftara się frzucić finę na mnie. Dlafego fcę go fłapać. Fomofecie mi?
Łowca już zabierał się, żeby udzielić jakiejś odpowiedzi, ale ubiegł go Kacper.
– Jasne, z wielką… auu!
Jego nagłe zamilknięcie związane było z butem Denisa gwałtownie spotykającym się z jego stopą.
– Zanim na cokolwiek się zgodzimy – wycedził napastnik. – Musimy wiedzieć dokładnie, w co się pakujemy.
Krwiopijca pokręcił głową z najbardziej niewinną miną, jaką jest w stanie z siebie wykrzesać prawie dwumetrowa istota nocy o świecących, czerwonych oczach.
– Frawdę fowiedziafszy, nie fiem. Fordercą foże być ftokolfiek. Fłyszałem o was i fodobno festeście frofesjonalistami. Fardzo przydałaby mi się fasza pomoc.
Shinigami westchnął ostentacyjnie.
– Ktokolwiek za tym stoi, góra kazała mi go złapać, więc jesteśmy na siebie skazani. Pomożemy ci.
Brew Denisa zadrgała gwałtownie.
– Nie podejmuj decyzji za nas! – krzyknął. – My nawet nie pracujemy razem!
Kosiarz wzruszył ramionami.
 – Teraz już pracujemy.
Wampir pokiwał głową z zadowoleniem, nie zważając na protesty łowcy.
– Foś czuję, że fędzie się nam fietnie fazem fracofało. Jeftem Alexandre.
– Kacper – przedstawił się Kacper. – To mój przyjaciel Denis, jego żona Laura, a tam dalej stoi Śmierć.
– Fiło mi.
Denis ukrył twarz w dłoniach.
– Dlaczego nikogo nie obchodzi moje zdanie? – jęknął.
***
Około piętnaście minut później pokój zawalony był rozmaitym sprzętem i papierami, a na środku stolika do kawy spoczywała mapa Paryża.
– Skąd ta pewność, że będzie zabijał dalej? – zdumiał się Kacper, nurkując w jedną ze stert z zamiarem odszukania swojego telefonu, który wypadł mu z kieszeni gdzieś w tym rozgardiaszu. – W końcu ukatrupił już pięć osób. Równie dobrze mógłby na tym skończyć.
– Nie skończy na tym – shinigami westchnął. – Wiem od góry. Będzie w sumie sześć morderstw. Mam go powstrzymać zanim popełni wszystkie.
– Hmm – wampir zadumał się. – Sefć, tak?
– Czyżbyś miał jakiś pomysł? – zapytał Denis, machinalnie bawiąc się czarnym markerem i spoglądając na mapę.
– Nief fomyślę…. nie, fyba nie.
– Nie wiemy kto zabija, jak wygląda i jakim rodzajem istoty w ogóle jest. Jeśli chcemy mieć jakąkolwiek szansę na złapanie go, musimy się dowiedzieć gdzie i kiedy zaatakuje następnym razem i powstrzymać go wtedy – zauważyła Laura.
– Morderstwo powinno być dziś w nocy – stwierdził Kacper. – Każde poprzednie popełnione zostało o północy, w dwudziestoczterogodzinnych odstępach. No co? – zapytał, kiedy pytające spojrzenia wszystkich skierowały się na niego. – Czytałem przecież akta francuskiej policji.
– Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz francuski.
– Co tu dużo mówić… jestem człowiekiem o wielu ukrytych talentach.
Denis, który nie zwracał uwagi na toczącą się tuż koło niego konwersację już od dłuższego czasu, pochylił się nad mapą, wpatrując się w nią tak intensywnie, jakby chciał w niej wypalić dziurę.
– Kacper? – zawołał, przerywając zaciekłą dyskusję przyjaciela z wampirem na temat jego złej odmiany pewnego francuskiego czasownika. – Chodź tu i bądź na chwilę przydatny. Gdzie popełniono morderstwa?
– Hmm… – łowca również się pochylił. – Pierwsze było tutaj, na skrzyżowaniu Boulevard Saint Michel i Rue de Écoles.
– Tfój afcent jeft fatafny – rzucił Alexandre.
– I kto to mówi!
– Kacper, nie rozpraszaj się.
– Dobrze, już dobrze. Drugie było gdzieś w tej okolicy, trzecie tu, czwarte tutaj, a piąte, to o którym ci mówiłem, na brzegu rzeki, o… tutaj. Mamy teraz kilka czarnych kropek na mapie. Czy to nam cokolwiek daje?
– Z kim mi przyszło pracować… popatrz.
Połączył linią pierwsze dwa punkty na mapie.
– A teraz dewastujesz mapę? – próbował zgadnąć Kacper.
– Nie. Trochę cierpliwości.
Kolejne linie połączyły miejsca dokonania morderstw. Kacper złapał się za głowę.
– Tylko mi nie mów, że z tego wychodzi pentagram.
– Nie, logo My Little Pony. Czego się spodziewałeś? Morderstwa popełniono pozornie bez jakiegoś większego porządku, ale w rzeczywistości…
Shinigami powoli zaklaskał.
– Szósty raz zabójca zaatakuje w centrum. No, no, jesteś całkiem bystry, jak na człowieka.
– Dzięki. Chyba.
– Czyli gdzie? – spytał Kacper, przyglądając się jeszcze raz mapie. – Centrum….
– Katedra Notre-Dame – stwierdziła Laura, odsuwając go na bok i sama pochylając się nad papierem. – Ciekawe dlaczego?
– Fo ta lefenda – wyjaśnił wampir. – Ferronnier Biscornet et des portes du diable.
– Bramy diabła – potwierdził Kacper, udając, że wcale nie sprawdza właśnie na telefonie. – Według legendy w XIII wieku ten gość imieniem Biscorent dostał zlecenie wyrzeźbienia bocznych drzwi katedry. Waga zadania przytłoczyła go i bał się, że zrujnuje swoją reputację, więc facet zaprzedał duszę w zamian za pomoc w wykonaniu zlecenia. Koniec historii.
– Przecież to tylko legenda! – zaprotestowała Laura.
– Fo fystarczy.
– Czy on oszalał? – zdumiał się Denis.
– Nie, to tylko psychopatyczny seryjny morderca, któremu chyba wydaje się, że może przyzywać demony – stwierdził jego przyjaciel. – Zdecydowanie ma wszystko po kolei w głowie.
– Nie o to mi chodzi. Przecież nie ma szans, żeby udało mu się kogoś zamordować w katedrze Notre-Dame.
– A fto pofiefiał, fe fędzie morfował f kafedrze? – zauważył Alexandre.
– To chyba jakieś żarty.
***
Pięć minut przed północą, na placu za katedrą Notre-Dame.
– Wszyscy gotowi? – Denis zmarszczył brwi. – Mamy tylko jedną szansę, żeby go powstrzymać.
– A jak nie to po nas – dodał shinigami. – Jakby komuś była potrzebna motywacja. Stałem kiedyś twarzą w twarz z najprawdziwszym demonem. Za powtórkę z rozrywki raczej podziękuję.
Alecandre wyciągnął niewielki pakunek z krwią, wbił w niego różową, plastikową słomkę i siorbnął przeciągle. W odpowiedzi na spojrzenia łowców wzruszył ramionami, jakby mówił „no co? nigdy nie widzieliście pożywiającego się wampira?”.
Telefon Denisa zabulgotał. Kiedy łowca wyjął go z kieszeni, na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość od Laury, głosząca „nie zgiń mi tam, głupku”. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie.
Bóg śmierci uniósł swoją kosę i na próbę przeciął nią powietrze, po czym roześmiał się do siebie.
– Pora kogoś skosić! – zawołał radośnie.
Na równi z jego słowami, zegar wybił północ.
A przed nimi z ciemności wyłoniła się postać w czarnej pelerynie. Wyszczerzała zęby w uśmiechu, choć kaptur skutecznie zasłaniał jej twarz.
– Czyli jednak się zjawiliście – oznajmiła głębokim głosem, stając przed łowcami. – Dokładnie tak jak się spodziewałem…
– Czym jesteś? – zapytał niepewnie Kacper.
– Waszym końcem, obawiam się. Przynajmniej jeden z was stanie się ostatnią ofiarą, a potem… otworzy się portal!
– Poftal? – mruknął jakby do siebie wampir.
Shinigami machnął ręką.
– Najpierw go zabijmy, potem pozadajemy pytania.
Łowcy mieli wcześniej okazję podziwiać kosiarza w akcji tylko raz i byli raczej skupieni na innych sprawach, więc dopiero pojęli, że ludzki lęk przed śmiercią ma jednak jakieś logiczne przyczyny.
Bóg śmierci zakręcił kosą, po czym w ułamku sekundy znalazł się za mordercą, poruszając się tak szybko, że można było mieć złudne wrażenie, że się teleportuje. Zakapturzony nieznajomy nie dał mu jednak przewagi, okręcając się na pięcie i uchylając się przed zakrzywionym ostrzem, wyciągając z poły peleryny krótki nóż.
– Widzę, że komuś spieszy się, by mi dopomóc! – oznajmił, przygotowując się do walki.
Shinigami westchnął ze znudzeniem, biorąc kolejny zamach kosą.
– Ty naprawdę nie masz pojęcia kim ja jestem, prawda?
Zabójca nie od razu zauważył zbliżające się od boku ostrze, jednakże miał nadal dość czasu by unieść rękę w obronnym geście. Rękaw zsunął mu się na wysokość łokcia, ujawniając metalowy ochraniacz idący od nadgarstka w dół.
Gdyby bóg śmierci walczył jakąkolwiek zwykłą bronią, najpewniej zostałaby ona zablokowana. Jednakże ostrze kosy śmierci przeszło gładko przez rękę, a potem całe ciało mordercy, zupełnie, jakby było ono zrobione z powietrza, nie pozostawiając nawet żadnej rany. Mimo to zakapturzona postać runęła do tyłu, a przed śmiercią stanęło jej widmo.
– Nie, zdecydowanie nie masz pojęcia – mruknął shinigami. – Bo chyba nie jesteś aż tak głupi, żeby celowo oddzielić sobie duszę od ciała?
– Jesteś kosiarzem – widmo cofnęło się o krok do tyłu, zdumione. – Ale… jak? Dlaczego?
– Ej, to nie ty będziesz teraz miał problem co zrobić z duszą kogoś, kto nie był na liście. Trochę zrozumienia, nie tylko ty masz swoje kłopoty. No, już, idziemy. Raz, raz. Niech góra już się tobą martwi.
Pomachał łowcom na odchodnym i wyparował.
– No fóż, fiękuję sa faszą fomoc – oznajmił wampir, biorąc łyka krwi. – Foże fię jefcze sofaczymy.
Potem on również zniknął, wtapiając się w cienie.
– Oby nie – mruknął Denis. – Na razie nie mam ochoty na spotkanie kolejnego świra przyzywającego demony.
– Oj weź, nie było tak źle – Kacper roześmiał się.
A potem odwrócili się, zostawiając pogrążony w mroku plac za sobą, nie widząc już lekkiego, ledwie widocznego rozbłysku  czerwieni za swoimi plecami. 

sobota, 27 maja 2017

Le vampire de Paris (pt. 1)

Witam! 
No, no, co ja tu widzę, blog wydostał się z odmętów otchłani? Aż się ogarnęłam, zagoniłam komputer do dzialania i powstało... to. Z bliżej mi nieznanych przyczyn postnowiłam napisać nową część Łowców - w końcu tak dawno nic nie było, a mam słabość do tego opowiadania. 
Przestanę już marnować czas i zapraszam do czytania. 
~Rachel


Le vampire de Paris (część pierwsza)


Ach, Paryż. Miasto zakochanych. Idealnie miejsce na podróż poślubną, oczywiście gdyby nie…
– Krakers, nie, zostaw tooo!
Tak. Gdyby nie to.
Rozległ się huk, trzask i dziwaczne mlaśnięcie, a po chwili przez ścianę przefrunął jak gdyby nigdy nic poltergeist, uśmiechając się złośliwie.
– Laura, kochanie… – dobiegł z łazienki zduszony głos Denisa. – Zadzwoniłabyś do Kacpra i powiedziała mu, żeby natychmiast wracał tu po swoje zwierzątko?
Kobieta westchnęła ciężko i już miała sięgnąć po telefon, kiedy nagle drzwi otworzyły się z impetem, i w progu stanął poszukiwany we własnej osobie.
– Me revoilà! – zawołał radośnie, wpadając jak burza do pokoju hotelowego.
– Świetnie – burknął Denis, opuściwszy łazienkę z miną, jakby stoczył ciężką batalię. – To teraz weź Krakersa i wyrevoilujcie się stąd oboje. Chcę mieć trochę spokoju i ciszy.
Kacper zrobił minę, która chyba miała świadczyć o tym, że został zraniony do żywego.
– Ale… nawet nie chcesz usłyszeć czego się dowiedziałem?
– Nie.
– To coś naprawdę świetnego!
– Nadal nie.
– Ekscytującego! Mogącego odmienić całą naszą karierę!
– Hmm… nie.
– Ale…
– Niech pomyślę… nie. A teraz wypad z pokoju.
– Denis, znaleziono kolejnego trupa!
– Trupa?
– Ano. Płci męskiej, na oko czterdzieści lat, sandałki do skarpetek. Zakopany płytko, średnio profesjonalnie, morderca albo był amatorem albo mu nie zależało. Żadnych obrażeń zewnętrznych, a jeśli umarł z przyczyn naturalnych to rodzina chyba nie wyprawiłaby mu pogrzebu w przyrzecznym mule. Oczywiście zawsze mógł zostać otruty, ale to nie tłumaczy ani przerażenia na jego twarzy, ani starania mordercy żeby go zakopać.
– Kacper, jestem z ciebie dumny. Po raz pierwszy mówisz coś tak, jakbyś rzeczywiście się nad tym zastanawiał. A teraz pytanie kolejne. Czy przy zabitym znaleziono ślady ektoplazmy, coś wskazywało na to, że ukatrupił go byt nadprzyrodzony?
– …
– Czy ta sprawa ma coś, cokolwiek wspólnego z zawodem, który wykonujemy?
– …
– Tak sądziłem. Znowu oglądałeś „Sherlocka”?
– … tak.
– W takim razie wypad z pokoju.
***
Kacper powlókł się korytarzem, mamrocząc pod nosem.
– „Wypad z pokoju” mi powie – mruknął. – I co z tego, że nie było śladów ektoplazmy? To jeszcze nie znaczy zaraz, że nie maczał w tym palców byt nadprzyrodzony.
– Wiele bytów nadprzyrodzonych nie ma palców, szefie – poinformował usłużnie Krakers.
– Nie pomagasz.
Wyszedł z hotelu i spojrzał na lewitującego za nim ducha.
– Czy myślisz o tym, o czym ja myślę? – zapytał.
– A będziemy coś rozwalać?
– Możliwe.
– A więc tak.
***
Niecałe pół godziny później, Denis i Laura szli dokładnie tym samym korytarzem, rozważając dokąd udać się na zwiedzanie. A   przynajmniej próbowali rozważać, bowiem dość gwałtownie przerwała im pewna podejrzenie znajoma, długowłosa postać, odziana gustownie w gigantyczny ręcznik, która wpadła na nich na zakręcie.
– Hej, jeśli to nie moja ulubiona parka! – zawołała owa postać.
– Hej, jeśli to nie shinigami, który przy naszym ostatnim spotkaniu prawie zrujnował mi ślub i dostał wyraźny zakaz wracania do świata ludzi w celach innych niż zbieranie dusz! – odpowiedział w podobnym stylu Denis, z tak bardzo udawanym entuzjazmem, że było to fizycznie bolesne.
– Phi! Co tam jakiś zakaz! Poza tym jestem na misji – wyjaśnił bóg śmierci.
– Nie, jesteś w hotelu. Ostatnio jak sprawdzałem, to potrafiłeś się teleportować.
– Ale wtedy ominęłaby mnie ta świetna sauna. Zresztą, to długa misja. Pewnie słyszałeś. Trupy pojawią się nagle, w różnych częściach miasta, bez wyraźnych oznak gwałtownej śmierci poza wyrazem przerażenia na twarzy. Ktoś musi się tym zająć i znaleźć sprawcę.
Denis skojarzył fakty niemal natychmiast.
– I tak oto moja podróż poślubna poszła w cholerę – westchnął. – Muszę znaleźć Kacpra.
– Idę z wami – oznajmił shinigami tonem wyraźnie sugerującym, że sprzeciw nie jest mile widziany.
– Nie tak szybko – Laura pokręciła głową, odzyskując mowę i lustrując odzienie kosiarza spojrzeniem. – Ubrania. Już.
***
Nie minęło pięć minut kiedy wypadli na ulice Paryża. Ten pośpiech choć trochę tłumaczył ubiór boga śmierci – czarny płaszcz, glany, skarpety różnej długości i w dwóch różnych kolorach i krótkie spodenki. Kosę miał przerzuconą przez plecy, ale jakimś cudem nikt nie zwracał na nią uwagi. Denis odniósł wrażenie, że mógł to być jakiś rodzaj magii. Czyżby zwykli ludzi widzieli w tym miejscu kij golfowy albo fragment rury?
– Dobra, myśl – powiedział do siebie Denis. – Dokąd byś poszedł gdybyś był Kacprem bawiącym się w detektywa?
Skupił się i po chwili go olśniło.
– … o nie.
– Jak bardzo źle jest? – zapytała Laura.
– W skali od jeden do dziesięć? Sto. Ma ktoś pojęcie gdzie trzymają akta dotyczące tych morderstw?
– Chyba nie myślisz, że…
– Tak. Myślę.
– Przecież Kacper nie zrobiłby czegoś aż tak nierozsądnego!
– Powtórz to stwierdzenie jeszcze raz i dokładnie przeanalizuj.
– Okej, wygrałeś.  
***
Znalezienie odpowiedniego miejsca nie zajęło im dużo czasu. Prawdziwym problemem było dowiedzenie się, czy Kacper jest w środku, ponieważ wyjątkowo brakowało śladów destrukcji, którymi można by podążać.
– Nie wiem jak wam – mruknęła Laura. – Ale mi się coś zdaje, że grzeczne zapukanie i spytanie, czy nie widzieli czasem podejrzanego chłopaka z duchem na ramieniu odpada.
– Moim zdaniem w ogóle przebywanie w tej okolicy z tym tu odpada – Denis pokazał na kosiarza. – Zaraz nas stąd wyrzucą, jeśli nie aresztują.
– Ranisz – oznajmił shinigami, poprawiając kołnierzyk płaszcza.
– Mógłbyś chociaż raz nie brać ze sobą tej kosy.
– W życiu! Jest mi potrzebna, a poza tym nie mogę jej tak po prostu zostawić i ryzykować, że dotknie jej jakiś śmiertelnik!
– Czemu nie? Co by się wtedy stało?
– Ujmijmy to tak, że wolisz nie wiedzieć.
Ich rozmowę przerwał dopiero sam Kacper, który niespodziewanie wyskoczył przez okno tuż obok nich, odziany w czarne wdzianko, które podejrzanie wyglądało, jakby zwinął je ze sklepu z kostiumami na karnawał dla dzieci, i pomknął przed siebie, z Krakersem lewitującym mu nad głową.
Przez rzeczone okno szybko wychynęła głowa policjanta. Przynajmniej Denis zgadywał, że jest to policjant, miał bowiem mundur i cienki, francuski wąsik, oraz wrzeszczał coś po francusku. Łowca nie był w stanie go zrozumieć, ale z samego tonu głosu mógł wywnioskować, że znaczyło to coś w stylu „wracaj tu, do cholery!”.
Niezbyt długo się namyślając, cała trójka pognała za Kacprem, nie chcąc ryzykować bycia wmieszanym w to wszystko. Po paru zakrętach udało im się z nim zrównać.
– O, cześć wszystkim! – zawołał wesoło. – Co wy tu robicie?
– Pilnujemy cię, żebyś nie zrobił nic głupiego – prychnął Denis. – Ale na to chyba już za późno.
– Widzieliście to? Hehe… he… ups.
– Przez „to” rozumiesz włamanie, czytanie ściśle tajnych dokumentów i ucieczkę przed policją? W takim razie tak, widzieliśmy.
– Eee… to brzmi gorzej niż jest naprawdę?
– To nie było stwierdzenie, na które miałeś odpowiedzieć pytaniem.
– Ale za to nie uwierzysz, czego się dowiedziałem! Złapmy transport do hotelu to wam zaraz wszystko opowiem.
***
– Wampir? Kacper, czy ciebie już do reszty pogięło?  
– Mówię poważnie! – obruszył się Łowca, powoli wczołgując się po schodach na wyższe piętro hotelu. – Na szyi zabitego znaleziono dwa ukłucia. Sprawdziłem, i to samo przytrafiło się każdej z ofiar! To na pewno sprawka wampira!
– Bzdura. Na pewno jest jakieś sensowniejsze wytłumaczenie tego wszystkiego. Poza tym wampiry nie istnieją.
– Akurat! Gdyby to była zwykła sprawa, nie mieszałby się do tego shinigami!
– To jeszcze niczego nie dowodzi. Równie dobrze może to być jakiś zwykły, trzeciorzędny upiór.
– Upiór, który pije krew? I ty mi mówisz, że mój pomysł to bzdura.
– Bo wampiry nie istnieją! Ile razy mam ci to powtarzać?
Laura westchnęła, kręcąc głową, po czym przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi do pokoju.
Przywitała ich ciemność. A w ciemności, lśniąca para czerwonych oczu.

Bonjour – powiedziały oczy. 



wtorek, 14 czerwca 2016

Jak Kacper został księdzem

Konnichi-wa, drodzy czytelnicy!

*ekhem, ekhem* Ladies and gentleman, can I have your full, undivided attention? There's something you all really need to know!
Nadchodzi kolejna część łowców~!
Teoretycznie rzecz biorąc, to jest to kontynuacja wieczoru kawalerskiego. 
Tekst autorek ma sztuk dwie, chociaż Luna upiera się, że w większej części napisałam go ja. 
Nie przedłużając: miłego czytania! (I może wasza psychika przetrwa fragment o shinigami na wrotkach). 
Pozdrawiam!
~Rachel
Ps. Owszem, tekst na początku jest z piosenki. Tej piosenki (tak, zarzucam was w tej chwili metalem. Oh, well.)



Jak Kacper został księdzem, czyli wieczoru kawalerskiego i ślubu część druga

W Nowym Orleanie byli pod wieczór. Denis miał nadzieję że wujek Krakersa okaże się być całkowicie normalnym duchem straszącym na cmentarzu, ale obserwując jego siostrzeńca nie liczył na zbyt wiele. Kacper zapadł w drzemkę, ale obudził go Szkot, który zachrapał mu prosto do ucha.
– Tak mamo, kupiłem bakłażana! – wykrzyknął chłopak, zanim zorientował się gdzie jest. – Eh... heheh... nieważne.
– Szefie, jesteśmy na miejscu! – zameldował poltergeist.
– Zastanawiam się, kiedy zacząłeś na mnie mówić „szefie”...
Duch nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym samym momencie jakaś niewyraźna postać z sierpem w ręku rzuciła mu się na szyję i poczochrała mu czuprynę.
– Api, brachu! – ryknęła owa istota.
– Puszczaj! – Krakers podjął się heroicznej próby pozbycia się natręta, co wyszło mu raczej średnio. – Mam na imię Apoloniusz i jesteśmy kuzynami, nie braćmi, idioto!
Duch, którego blade oblicze zdobiły barwy wojenne, wyszczerzył się i zakręcił piruet.
– Oooo, przywiozłeś człowieków!
– Ludzi.
– Właśnie to powiedziałem! Chodź, tato pewnie się za tobą stęsknił. Ile to było? Pół wieku?
– Nie wiem czy to dobry...
– Hej tatoooo, zgadnij kto przyjechał!
Obok wyjątkowo okazałego grobu buchnął nagle dym, a z kłębiących się oparów wyszedł wysoki duch w mundurze konfederata. Przez ramię miał przerzucony karabin z bagnetem. Zlustrował Krakersa zabójczym wzrokiem i zmarszczył groźne brwi.
– Apoloniusz – wycedził.
– He... He... cześć, wujku...
***
– Hej, szefie, co to za zamieszanie w świecie ludzi? Szefie…? Halo, szefie, co szef taki ponury?
– Jestem martwy, twoim zdaniem mam być szczęśliwy i skakać z radości? – warknął w odpowiedzi starszy shinigami.
– Szefie, jesteś idealnym przykładem, dlaczego nazywają nas „ponurymi żniwiarzami”.
– Na moje oko bardziej pasowałoby „stado pawianów”.
Obaj bogowie śmierci spojrzeli w lewo, gdzie jeden z ich współpracowników wrzeszczał jak opętany, jadąc z zawrotną prędkością na wózku sklepowym. Jego koledzy zagrzewali go okrzykami.
– Cholera wie skąd oni wytrzasnęli ten wózek – mruknął szef.
– W każdym razie, szefie – ciągnął jego asystent. – W świecie ludzi…
Znów mu przerwano. Tym razem winowajcą był wysoki osobnik w długim, czarnym płaszczu, który przeszedł przez korytarz, kiwając się na boki.
– Trumny na sprzedaż! – ryknął i zachichotał bez wyraźnego powodu. – Trumny, trumny, trumny. Ktoś chętny na przymiarkę?
– A teraz ten pajac – załamał się młodszy bóg śmierci. – Poważnie, ja chcę tylko powiedzieć, że…
W tym samym momencie kolejny shinigami z gracją wyjechał na wrotkach zza zakrętu, ściskając staromodny telefon stacjonarny. Przyłożył do ucha słuchawkę i wykręcił jakiś numer, chyba nie orientując się, że powinien najpierw podłączyć urządzenie.
 Hellooo from the other siiiide! – zawył, kiedy nikt nie odebrał. – I must have called a thousand tiiiimeeees!
Następnie zniknął w pola widzenia, ale jego śpiew umilkł dopiero kilka minut później.
– Na moją kosę! Chciałem tylko powiedzieć, że zniknął nam jeden shinigami, a w świecie ludzi jest jakieś zamieszanie!
– Chyba nie mówisz... o NIM?
– Dokładnie tak.
– Cholera. Jasna cholera! Jasna, jasna cholera!
***
– He... He... cześć, wujku...
Wujek łypnął na siostrzeńca, a następnie nachylił się do niego.
– Ciotka cię zabije, ostatnim razem jak byłeś to nie zjadłeś jej ciastek – oznajmił konspiracyjnym szeptem.
– No to jak, zaczynamy operację zwiać przed ciocią?
– A żebyś ty wiedział Apoloniuszu, może i mamy przewagę liczebną, ale wróg dysponuje zaawansowaną bronią biologiczną w postaci domowych wypieków. Musimy opracować plan.
– Może spróbujemy...
Przerwał mu damski głos.
– Co ja słyszę... Apoloniuszu, czy to ty?
Zza grobów wynurzył się duch przedstawicielki płci pięknej, trzymający tacę z krakersami.
– Apoloniuszu! – ciotka uścisnęła ducha, cały czasu nie wypuszczając tacy z rąk. – Widzę, że przyprowadziłeś przyjaciół! Krakersa?
Kacper z szerokim uśmiechem wziął jedno ciastko, ignorując trzy pozostałe duchy, które kręciły zawzięcie głowami. Natychmiast po wzięciu kęsa wybałuszył oczy i zakrztusił się, ale, nie chcąc sprawiać kucharce przykrości, przełknął i zdobył się na uśmiech, po czym ukradkiem ukrył resztę pod jakimś nagrobkiem.
– Już rozumiem dlaczego Krakers tak uwielbia te krakersy, skoro przez całe życie był skazany na tak wypaczoną ich wersję – wymamrotał.
– Ehrm, w każdym razie – wciął się Denis. – Proszę Pana, mamy drobny problem i mieliśmy nadzieję, że pan mógłby nam pomóc...
Starszy duch odchrząknął.
– Niesamowity jestem, wiem. Ale wszystko zależy od szczegółów... i zapłaty – wyszczerzył chytrze zęby w uśmiechu.
***
– Nie wierzę – burknęła Laura. – Po prostu, cholera, nie wierzę!
Jej przyjaciółki podniosły głowy znad zestawów do makijażu.
– On ma tu być! – kontynuowała dziewczyna. – I to gdzieś tak dwie godziny temu! Las Vegas, doprawdy, nie spodziewałabym się tego po nim. To pewnie Kacper albo ten duch go namówili... wariaci!
***
– Em... tak przypominając o tej zapłacie... – wymamrotał Denis.
– Tak, tak – wujek Krakersa machnął lekceważąco półprzezroczystą ręką. – Ale o tym później. Jak tu trafiliście?
– Ale...
– No, no, słucham.
Łowca westchnął, rozumiejąc, że tej bitwy nie wygra. Opowiedział duchowi o tym, jak wpadli do pudeł, a potem samolotem zostali przerzuceni do Stanów Zjednoczonych.
– A potem? – zapytał duch dociekliwie.
– A potem... – chłopak zamyślił się i podrapał po łepetynie. – Nie pamiętam dokładnie. Mam jakieś urywki wspomnień... jakiś dżentelmen w czarnym mundurze mknął za nami, wymachując karabinem, a potem zwinęliśmy jakieś żółte auto. Krakers miał maczetę, bo pamiętam jak ściął jakiemuś posągowi głowę. Więcej nic nie pamiętam.
– Przedtem jeszcze graliśmy w minigolfa gałkami ocznymi... – uzupełnił Kacper.
– Żartujesz sobie?! – drugi łowca odruchowo postąpił krok w tył.
– Nooooo graliśmy... a jedna z nich na mnie łypnęła i przepowiedziała mi szczęście w życiu.
Wujek ryknął śmiechem.
– Pierwszą część długu spłaciliście, rozbawiając mnie waszą historią. Teraz tak... widzicie, za czasów wojny, kiedy jeszcze żyłem, miałem największego wroga. Niestety podążył on za mną po śmierci... i teraz co miesiąc podczas pełni walczymy ze sobą na tym cmentarzu.
– Iii...?
– Iii, dzisiejszej nocy odbywa się jedna z walk. Pomóżcie mi ją wygrać, a załatwię wam nawet przelot w klasie VIP.
– To I musi być od idioty – mruknął Denis.
– No to jak? Zgadzacie się?
– A mamy jakiś wybór?
– Cieszę się, że rozumiecie! Walka odbywa się o północy, przygotujcie się!
– A-ale... WALKA?! –  jęknął Kacper.
***
Było grubo po północy, kiedy łowcy, Krakers i jego wujaszek pojawili się wreszcie w północnej części starego, zniszczonego, secesyjnego cmentarza. Szli powoli zapuszczonymi alejkami, a jedynym odgłosem jaki docierał do ich ośrodków słuchowych było przeraźliwe szczękanie zębami.
– Mógłbyś łaskawie przymknąć jadaczkę? – zwrócił się do Kacpra zirytowany Denis.
Łowca chwycił swoją szczękę, ale takie rozwiązanie działało tylko przez chwilę, bo potem zaczęła ona ponownie żyć własnym życiem i wróciła do upiornego szczękania.
Po chwili doszli do niewielkiej polany otoczonej wyschniętymi drzewami. W powietrzu unosił się duszący zapach zgnilizny, a widoczność ograniczała mgła.
– A więc jednak się pojawiłeś.
Na środku polany, kilka centymetrów nad ziemią, unosił się duch. Nie dało się do końca określić jego kształtu, ale w jakiś, bliżej nie znany zgromadzonym, sposób, udało mu się ubrać stary, nadjedzony przez mole mundur żołnierza Unii. Obok niego lewitowała druga zjawa, blady człowieczek w łachmanach, o całym ciele pokrytym czerwonymi krostami, który pochylał się co chwilę i kaszlał przeraźliwe.
– Mnie też niemiło cię widzieć – przywitał się spokojnie wujek Krakersa. – Możemy już zaczynać?
– Widzę, że ci spieszno.
– Co, co? – ożywił się jego towarzysz. – Świerzb? Wszyscy zginiemy!
– Fryderyk umarł na zarazę, wybaczcie mu. Teraz wszędzie słyszy nazwy chorób.
– Zginieeeemy!
– Przecież już jesteśmy martwi, idioto.
– Eee – Kacper nieśmiało uniósł dłoń. – Może jednak nie wszyscy...?
– Tak w temacie idiotów – Denis westchnął ciężko.
– Ach, żywi – ich przeciwnik zlustrował ich spojrzeniem. – A więc to wy dziś walczycie? W takim razie... zaczynajmy!
Nagle w powietrzu zmaterializowała się disco kula.
– Pojedynek taneczny!
– CO?! – obu łowcom opadły szczęki.
***
Kiedy przerwało im pukanie, Laura właśnie wróciła do złorzeczenia na narzeczonego, podczas gdy Zyta i Ziuta pomagały jej z ostatnimi przygotowaniami.
– Może to on! – oznajmiła optymistycznie jedna z sióstr. 
Panna młoda burknęła coś pod nosem i podeszła otworzyć, ciągnąc za sobą suknię. Ledwo uchyliła drzwi, wpadła przez nie jakaś długowłosa istota i zamknęła ją w miażdżącym żebra uścisku. Następnie owa osoba puściła dziewczynę i zacmokała z niezadowoleniem.
– Ta sukienka ma okropny kolor. I nie pasuje ci do cery. Powinnaś nosić coś bardziej jaskrawego!
– Umm... – Laurze na chwilę odebrało mowę, ale szybko udało jej się odzyskać rezon. – Przepraszam, ale kim pan jest?
– Jak to?! – niezapowiedziany gość oburzył się, opierając się na kosie, którą, jak dopiero teraz Laurze udało się zarejestrować, trzymał cały czas w ręce. – Nie pamiętasz mnie?!
Dziewczyna zmrużyła oczy. Rzeczywiście, ten długowłosy dziwak z kosą w ręce wydawał jej się znajomy, ale nie była w stanie sobie przypomnieć gdzie go spotkała.
– Kobieto, ja cię do życia wróciłem, a ty o mnie zapominasz?!
Nagle przypomniała sobie o Tokio.
– Ty... – zacięła się. – Jesteś bogiem śmierci... ale... co tu robisz?
– Jak to co? Przyszedłem na ślub!
Przyjaciółki Laury wymieniły spojrzenia.
– Mmm... przystojniaczek – oceniła Ziuta, uśmiechając się szeroko.
***
Dwa wrogie duchy spojrzały po sobie.
– Tak jak zwykle – oznajmił żołnierz Unii. – Pierwsza runda należy do naszych pomocników, druga do nas. Zwycięzca bierze wszystko.
Łowcy niepewnie wyszli na parkiet. Z ziemi wyłoniły się głośniki w kształcie czaszek i popłynęła z nich rytmiczna muzyka. Przyjaciele wymienili przerażone spojrzenia.
– No to zaczynamy – Kacper przełknął ślinę ze strachu.
Ich taniec wyglądał dość... ciekawie. W sporej części składał się z dzikiego wymachiwania wszelkimi kończynami, chaotycznych obrotów i wyginania ciał w kierunkach, które zdawały się niemożliwe. Tak naprawdę to wyglądali tak strasznie i nieogarnięcie, że wujek Krakersa po kilku taktach zawył przeraźliwe i ukrył twarz w półprzezroczystych dłoniach.
W końcu piosenka się skończyła i łowcy że spuszczonymi głowami zeszli ze „sceny”.
– To będzie łatwe jak bułka z masłem – zarechotał ich przeciwnik. – Fryderyku, rób co do ciebie należy.
– Tak jest.
Duch wyszedł na środek, ukłonił się nisko, a z głośników znów poleciała muzyka. Zaczął tańczyć.
Jak na kogoś, kto umarł w średniowieczu na ospę wietrzną, Fryderyk tańczył... dobrze. Bardzo dobrze. Wręcz świetnie.
Wywijał na „parkiecie” jak zawodowiec, odtwarzając kolejne figury idealnie do rytmu.
– Cholera – burknął Denis, widząc, że nie wygląda to zbyt różowo.
I wtedy to się stało. Średniowieczny duch natychmiast przestał tańczyć i zaczął się miotać po ziemi.
– Aaah! – zawył. – Cholera! Wszyscy zginiemy!
– Fryderyku, nie teraz! – duch żołnierza Unii pobladł jeszcze bardziej.
– Zginieeeemy! Zginieeeemy!
– Hehe – wujek Krakersa uśmiechnął się szeroko. – Obawiam się, że to będzie dyskwalifikacja.
***
Siedzieli w niedużej kabinie, ściśnięci na jednej drewnianej ławce, bo drugą zajmował nadal śpiący Szkot. Wyglądało na to, że prędko się nie obudzi i Denis będzie się musiał tłumaczyć Laurze z obecności na weselu niespodziewanego, pijanego gościa.
– Ale przynajmniej zdążymy – mruknął pod nosem łowca.
W tym momencie sterowiec przechylił się gwałtownie na prawą stronę, a Łowcy zostali wciśnięci w miękką ścianę. Za to pijany Szkot, który doskonale znał prawa fizyki, sturlał się ze swojej ławki i z hukiem spadł na podłogę.
– Loch Looooomond – wyjęczał, budząc się gwałtownie. – Gdzie ja jestem? – rozejrzał się wokół, a gdy dostrzegł chłopaków, uśmiechnął się szeroko, pokazując rząd pożółkłych zębów. – Witam moich najwspanialszych klientów – powiedział po angielsku, choć z takim akcentem, że równie dobre mógłby mówić po czesku – Denis rozumiałby go na podobnym poziomie.
– Przepraszam – zaczął niepewnie. – Ale… kim pan jest?
– Jak to? Nie pamiętacie mnie? – obruszył się Szkot.
– Nie bardzo – Kacper podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
Starszy mężczyzna westchnął głęboko po czym usiadł między łowcami, okropnie rozpychając się łokciami.
– A więc, drodzy chłopcy, macie łepetyny zdecydowanie słabsze niż moja i muszę wam przypomnieć piękne spędzone chwile. A było to tak…
***
Paręnaście godzin wcześniej
Pudła, w których się chowali, najpierw trafiły do samolotu, gdzie spędziły kilka godzin, a potem do jakiejś ciężarówki.  Łowcy mieli wrażenie, że zostali zamknięci w trumnie, a ich kości już dawno straciły wszelkie swoje właściwości. Byli tak otumanieni, że ogarnięcie rzeczywistości wokół było zbyt trudnym zadaniem dla ich mózgów.
W końcu jednak dotarli do jakiegoś miejsca, zostali „wypakowani”, a ich podróż oficjalnie się zakończyła.
– Otwórzcie tamto pudło, panowie – usłyszeli głos jakiegoś mężczyzny.
Chwilę później wieko uniosło się i ich oczy znów zostały obdarowane przywilejem przyswajania światła. Niestety był to dla nich taki szok, że odmówiły współpracy.
– Panie McBready, tu ktoś jest!
– Jak niby ktoś ma być? Przyznaj się Smith, co wczoraj piłeś?
– Nic szefie, przysięgam. Naprawdę widzę dwóch facetów i… coś.
– Nie wierzę, pokaż.   
W tym momencie nad ich głowami ukazała się twarz starszego mężczyzny, właściciela wyjątkowo bujnej, siwej brody.
– A panowie co tu robią? – zapytał zdziwiony. Dla uszu Kacpra jego głos brzmiał jak bulgotanie wody w kociołku. – Wycieczek się panom zachciało?
– To długa historia – wyjęczał Denis, chwytając się krawędzi skrzyni i próbując się podnieść. – Może nam pan powiedzieć… gdzie jesteśmy?
– No jak to gdzie?! – nieznajomy rozłożył ręce i uśmiechnął się szeroko. – Witam na polu golfowym „Loch Ness”, Las Vegas, stan Nevada, Stany Zjednoczone Ameryki! Ja jestem Angus McBready, właściciel tego przybytku – wyciągnął rękę do łowcy, a ten niepewnie ją uścisnął.
– Denis jestem – powiedział. – A to mój przyjaciel Kacper i nasz duch Krakers.
– Duch? – Szkot uniósł jedną brew.
– Duch? – jak echo do ich uszu dotarło kpiące prychnięcie.
Odwrócili się powoli. Na końcu niedużego hangaru, w którym się znajdowali, opierając się nonszalancko o framugę drzwi, stał wysoki mężczyzna o posturze zapaśnika, kwadratowej szczęce i kowbojskim kapeluszu na łysej głowie.
– Czego chcesz, Johnson? – warknął McBready, zaciskając dłonie w pięści.
– Przyszedłem sprawdzić kogo tym razem chcesz przedstawić komisji jako „swoich” wychowanków – Johnson zarechotał głośno. – To oni mają pokazać, że twoje pole jest jeszcze coś warte? – prychnął i wskazał na nadal stojących w pudle łowców i unoszącego się obok Krakersa.
McBready zmarszczył czoło, zerknął na chłopaków, a potem powiedział zrezygnowany.
– Tak, to oni.
Szczęka Kacpra zaliczyła bliskie spotkanie trzeciego stopnia z podłogą.
– Że co? – wydukał.
– No przecież, że to oni – Szkot chyba kompletnie zwariował i dalej trzymał się swojej wersji. – Są najlepsi z najlepszych! Wygrają wszystko!
– Módl się o to, bo inaczej stracisz swoje ukochane pole na rzecz mojego toru – Johnson odwrócił się na pięcie i już chciał wyjść, ale o czymś sobie przypomniał. – A, i jeszcze jedno. Dzisiaj gracie tym – rzucił w stronę wroga cztery białe kulki. – Takie zarządzenie komisji – zarechotał obrzydliwie i opuścił pomieszczenie.
McBready podniósł piłki… i jego serce stanęło.
Mieli grać gałkami ocznymi.
Krowimi gałkami ocznymi.
***
Prawidłowy czas akcji
– I co było dalej? – zapytał Denis, który już i tak był blady jak ściana.
Szkot podrapał się po łepetynie.
– Wygraliście – powiedział, szczerząc się szeroko. – Ocaliliście mój interes i zostaliście honorowymi klientami mojego pola. A potem poszliśmy świętować i…
– I?
– I tyle pamiętam – uśmiechnął się przepraszająco. -  A tak w ogóle, to gdzie jesteśmy?
– Gdzieś nad Atlantykiem. Albo już nad Europą – westchnął Denis. – Lecimy na mój ślub.
– Będzie wesele? Mogę się na nie… wtrynić?
– Chyba nie masz wyboru.
Uśmiech Szkota rozlał się na pół jego twarzy.
***
– Gdzie. On. Jest.
Laura zmięła welon w ręku i rozejrzała się z irytacją po placu przed kościołem.
– Nie denerwuj się tak – próbowała ją pocieszyć Zyta. – Na pewno zaraz się pojawi.
– Nie denerwuj się? Mam się nie denerwować? Za pół godziny wychodzę za mąż, a mój narzeczony jest prawdopodobnie na innym kontynencie!
– Laurs, naprawdę będzie dobrze. Może i nie jest idealny, ale nigdy by cię nie wystawił – rzuciła Ziuta, uwieszając się na ramieniu boga śmierci.
Shinigami spróbował ją strzepnąć, ale skończyło się to niepowodzeniem, więc zajął się kontemplacją swojego wariacko czerwonego garnituru, na który narzucił czarny płaszcz. Obrócił nerwowo kosą.
– Jednak nie potrafię zrozumieć zasad funkcjonowania śmiertelników. Zabawne, kiedy jeszcze żyłem, było jakoś inaczej...
Jakiś przypadkowy przechodzień rzucił mu zaniepokojone spojrzenie, ale poza tym udało im się nie przyciągnąć większej uwagi.
– Lauro!
Cała czwórka spojrzała w stronę, z której dobiegał głos.
– Tato! – wykrzyknęła dziewczyna.
– Ten idiota jeszcze się nie pojawił?
– Tato, Denis nie jest idiotą! Zaraz będzie, utknął tylko w... korku! Tak!
– Jak sobie chcesz. Moim zdaniem wychodzenie za niego to twój najgorszy pomysł – w tym momencie jego spojrzenie padło na kosiarza. – A to kto?
– Yyy...
– Gdyby nie ja, pańska córka byłaby trupem! Trochę szacunku! – wykrzyknął bóg śmierci zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać.  
– Pytam o twoje imię, a nie jakieś niestworzone historie.
– A czy to ma znacznie?
– Słucham?!
– Jestem bogiem śmierci i nie czuję potrzeby tłumaczenia się przed śmiertelnikami – shinigami spojrzał ojcu Laury prosto w twarz i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie to, że w tym samym momencie coś wielkiego i białego przesłoniło im słońce.
Cała ich grupka spojrzała na niebo i zobaczyli Denisa i Kacpra machających im z pokładu ogromnego sterowca.
A przyszłemu teściowi opadła szczęka.
***
Po jakże efektywnym przybyciu pana młodego, cała drużyna weszła do kościoła. Jedyny problem tkwił w tym, że nie byli w stanie znaleźć księdza, który udzieliłby Denisowi i Laurze ślubu, więc rolę tę musiał przejąć Kacper. Do ołtarza udało mu się dojść tylko cudem, bo po drodze poprzewracał wszystko co było w promieniu pięćdziesięciu metrów od jego nóg.
A potem był ślub. Wszyscy wpatrywali się w młodą parę ze łzami radości w oczach. No, nie licząc ojca Laury, który mordował Denisa spojrzeniem i Krakersa, który siedział naburmuszony, ponieważ został druhną.
Kacper nawet się sprawdził w roli księdza, a przynajmniej udało mu się nie zepsuć za bardzo ślubu.
– Em, no to ten tego, powiedzcie teraz tak, czy coś – wybąkał, strącając przypadkową świecę.
Denis i Laura już mieli powiedzieć to słynne „tak”, kiedy nagle drzwi otworzyły się z hukiem i wparowała przez nie najdziwniejsza zbieranina ubranych na czarno osobników z rozmaitymi modelami kos jaką w życiu widzieli.
Ten idący na czele, wyglądający najpoważniej ze wszystkich, zlustrował spojrzeniem wszystkich gości, aż wreszcie natrafił spojrzeniem na boga śmierci, który rozsiadł się wygodnie z kosą na ramieniu i Ziutą przy boku.
– Nie waż się ruszać! – krzyknął.
Shinigami podniósł głowę i spojrzał na niego.
– Właśnie mieli się pocałować! – zaprotestował. – Nie wyrzucaj mnie stąd!
– Z tego co pamiętam, miałeś kategoryczny zakaz pojawiania się w świecie ludzi!
– Nie umiesz się bawić!
– Ostatnim razem kiedy się „bawiłeś”, mieliśmy na głowie pięć trupów!
– To było prawie sto trzydzieści lat temu!
– Jakoś ciężko mi uwierzyć, że się zmieniłeś! Wracasz z nami do świata shinigami. Chyba nie chcesz, żeby twoja kosa została znowu skonfiskowana?
Kosiarz rozejrzał się po gromadce współpracowników, która przybyła, żeby go spacyfikować. Nie tracił dużo czasu na ocenę sytuacji.
Kuso – wymamrotał i wyskoczył przez witrażowe okno.
A inni bogowie śmierci podążyli za nim, pokrywając całą podłogę odłamkami kolorowego szkła.
– Eheheh… – Kacper podrapał się nerwowo po głowie. – Możecie się już pocałować…?
***
Wesele przebiegało już bez niespodzianek. Szkot znów wypił za dużo i zasnął pod stołem, Krakers złapał wianek, co wprawiło go w niemałe zdumienie, a ojcu Laury zaczęła pulsować żyłka na skroni.
Po jakimś czasie usłyszeli huk i ujrzeli słup ognia. To wodór w ich sterowcu się zapalił.
Ale kto by się tym przejmował, racja?