Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z NYC. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z NYC. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 czerwca 2017

Le vampire de Paris (pt. 2)

Panie i panowie, oraz przybysze z kosmosu, 
Przed wami... tak, druga część najnowszego opowiadanka o łowcach! Wiem, wiem, trochę zwlekałam z opublikowaniem jej, ale wiecie jak to jest, koniec roku szkolnego najłatwiejszy nie jest. Mam więc nadzieję, że mi wybaczycie. 
~Rachel
Ps. Legenda wspomniana w tekście jak najbardziej istnieje. Dla ciekawskich (i umiejących francuski), załączam link


Le vampire de Paris (część druga)




Choć nikt nie wykonał żadnego ruchu w stronę włącznika, wszystkie światła zapaliły się niemal jednocześnie. Oczom łowców ukazał się wysoki, chudy jegomość, nonszalancko opierający się o fotel. Jego elegancki, czarny garnitur jedynie podkreślał jego szczupłość, czyniąc go podobnym do przerośniętego wieszaka. Włosy przybysza, również czarne, wyraźnie wskazywały na to, że hobby właściciela było wtykanie widelców w miejsca przepływu prądu.
– Jaf fniemam, jeftescie łofcami dufów? – wyseplenił.
Cała czwórka spojrzała na niego bez zrozumienia. Nieznajomy westchnął ciężko.
– Fo fszes te fęby – spróbował wyjaśnić. – Ftrasznie cięfko fię mófi.
– Ej, ej, ej – shinigami jako pierwszy odzyskał przytomność umysłu (przynajmniej na tyle, na ile ją wcześniej posiadał), oskarżycielsko wcelowując palec w nieproszonego gościa. – Ty jesteś martwy. Czyżbym znowu zapomniał kogoś skosić?
Denis zamrugał kilka razy, jakby był przekonany, że to wszystko tylko mu się śni.
– Znowu? – zapytał.
– No co? To, że jestem personifikacją śmierci nie znaczy zaraz, że nie mogę popełnić drobnego błędu, nie?
– Drobnego?! Zapomnienie o zabraniu duszy na tamtą stronę to drobny błąd?!
– Nie jeftem tfupem – obronił się przybysz. – Jeftem fampifem.
Wszyscy rzucili mu nierozumiejące spojrzenia. Laura zmarszczyła brwi.
– Wampirem – stwierdziła. – On chyba powiedział „wampirem”.
– Tak, tak. Fampifem – potwierdził nieproszony gość.
Kacper prawie wykrzyknął coś, co do złudzenia brzmiało jak „ha! miałem rację!”, jednak mordercze spojrzenie Denisa sprawiło, że zmienił zdanie.
– W takim razie… – ostrożnie zaczął drugi łowca. – To ty stoisz za tymi morderstwami?
– Fósz za fomysł! Jeftem fobrze wyfowanym fampifem, fałą kref fiorę ze fpitala.
– I naprawdę jesteś wampirem? – upewnił się Kacper. – Takim z kłami i w ogóle? I zamieniasz się w nietoperza?
– No, s tym niefofeszem to… – wampir zmieszał się i wbił wzrok w podłogę.
– Kacper! – syknął Denis. – Skupmy się może na rzeczach ważniejszych. Jeśli nie on zabił tych ludzi, to…
– F tym fłaśnie mój froblem. Ftoś fiega fo moim miefcie i mofduje ludzi, a fszy tym ftara się frzucić finę na mnie. Dlafego fcę go fłapać. Fomofecie mi?
Łowca już zabierał się, żeby udzielić jakiejś odpowiedzi, ale ubiegł go Kacper.
– Jasne, z wielką… auu!
Jego nagłe zamilknięcie związane było z butem Denisa gwałtownie spotykającym się z jego stopą.
– Zanim na cokolwiek się zgodzimy – wycedził napastnik. – Musimy wiedzieć dokładnie, w co się pakujemy.
Krwiopijca pokręcił głową z najbardziej niewinną miną, jaką jest w stanie z siebie wykrzesać prawie dwumetrowa istota nocy o świecących, czerwonych oczach.
– Frawdę fowiedziafszy, nie fiem. Fordercą foże być ftokolfiek. Fłyszałem o was i fodobno festeście frofesjonalistami. Fardzo przydałaby mi się fasza pomoc.
Shinigami westchnął ostentacyjnie.
– Ktokolwiek za tym stoi, góra kazała mi go złapać, więc jesteśmy na siebie skazani. Pomożemy ci.
Brew Denisa zadrgała gwałtownie.
– Nie podejmuj decyzji za nas! – krzyknął. – My nawet nie pracujemy razem!
Kosiarz wzruszył ramionami.
 – Teraz już pracujemy.
Wampir pokiwał głową z zadowoleniem, nie zważając na protesty łowcy.
– Foś czuję, że fędzie się nam fietnie fazem fracofało. Jeftem Alexandre.
– Kacper – przedstawił się Kacper. – To mój przyjaciel Denis, jego żona Laura, a tam dalej stoi Śmierć.
– Fiło mi.
Denis ukrył twarz w dłoniach.
– Dlaczego nikogo nie obchodzi moje zdanie? – jęknął.
***
Około piętnaście minut później pokój zawalony był rozmaitym sprzętem i papierami, a na środku stolika do kawy spoczywała mapa Paryża.
– Skąd ta pewność, że będzie zabijał dalej? – zdumiał się Kacper, nurkując w jedną ze stert z zamiarem odszukania swojego telefonu, który wypadł mu z kieszeni gdzieś w tym rozgardiaszu. – W końcu ukatrupił już pięć osób. Równie dobrze mógłby na tym skończyć.
– Nie skończy na tym – shinigami westchnął. – Wiem od góry. Będzie w sumie sześć morderstw. Mam go powstrzymać zanim popełni wszystkie.
– Hmm – wampir zadumał się. – Sefć, tak?
– Czyżbyś miał jakiś pomysł? – zapytał Denis, machinalnie bawiąc się czarnym markerem i spoglądając na mapę.
– Nief fomyślę…. nie, fyba nie.
– Nie wiemy kto zabija, jak wygląda i jakim rodzajem istoty w ogóle jest. Jeśli chcemy mieć jakąkolwiek szansę na złapanie go, musimy się dowiedzieć gdzie i kiedy zaatakuje następnym razem i powstrzymać go wtedy – zauważyła Laura.
– Morderstwo powinno być dziś w nocy – stwierdził Kacper. – Każde poprzednie popełnione zostało o północy, w dwudziestoczterogodzinnych odstępach. No co? – zapytał, kiedy pytające spojrzenia wszystkich skierowały się na niego. – Czytałem przecież akta francuskiej policji.
– Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz francuski.
– Co tu dużo mówić… jestem człowiekiem o wielu ukrytych talentach.
Denis, który nie zwracał uwagi na toczącą się tuż koło niego konwersację już od dłuższego czasu, pochylił się nad mapą, wpatrując się w nią tak intensywnie, jakby chciał w niej wypalić dziurę.
– Kacper? – zawołał, przerywając zaciekłą dyskusję przyjaciela z wampirem na temat jego złej odmiany pewnego francuskiego czasownika. – Chodź tu i bądź na chwilę przydatny. Gdzie popełniono morderstwa?
– Hmm… – łowca również się pochylił. – Pierwsze było tutaj, na skrzyżowaniu Boulevard Saint Michel i Rue de Écoles.
– Tfój afcent jeft fatafny – rzucił Alexandre.
– I kto to mówi!
– Kacper, nie rozpraszaj się.
– Dobrze, już dobrze. Drugie było gdzieś w tej okolicy, trzecie tu, czwarte tutaj, a piąte, to o którym ci mówiłem, na brzegu rzeki, o… tutaj. Mamy teraz kilka czarnych kropek na mapie. Czy to nam cokolwiek daje?
– Z kim mi przyszło pracować… popatrz.
Połączył linią pierwsze dwa punkty na mapie.
– A teraz dewastujesz mapę? – próbował zgadnąć Kacper.
– Nie. Trochę cierpliwości.
Kolejne linie połączyły miejsca dokonania morderstw. Kacper złapał się za głowę.
– Tylko mi nie mów, że z tego wychodzi pentagram.
– Nie, logo My Little Pony. Czego się spodziewałeś? Morderstwa popełniono pozornie bez jakiegoś większego porządku, ale w rzeczywistości…
Shinigami powoli zaklaskał.
– Szósty raz zabójca zaatakuje w centrum. No, no, jesteś całkiem bystry, jak na człowieka.
– Dzięki. Chyba.
– Czyli gdzie? – spytał Kacper, przyglądając się jeszcze raz mapie. – Centrum….
– Katedra Notre-Dame – stwierdziła Laura, odsuwając go na bok i sama pochylając się nad papierem. – Ciekawe dlaczego?
– Fo ta lefenda – wyjaśnił wampir. – Ferronnier Biscornet et des portes du diable.
– Bramy diabła – potwierdził Kacper, udając, że wcale nie sprawdza właśnie na telefonie. – Według legendy w XIII wieku ten gość imieniem Biscorent dostał zlecenie wyrzeźbienia bocznych drzwi katedry. Waga zadania przytłoczyła go i bał się, że zrujnuje swoją reputację, więc facet zaprzedał duszę w zamian za pomoc w wykonaniu zlecenia. Koniec historii.
– Przecież to tylko legenda! – zaprotestowała Laura.
– Fo fystarczy.
– Czy on oszalał? – zdumiał się Denis.
– Nie, to tylko psychopatyczny seryjny morderca, któremu chyba wydaje się, że może przyzywać demony – stwierdził jego przyjaciel. – Zdecydowanie ma wszystko po kolei w głowie.
– Nie o to mi chodzi. Przecież nie ma szans, żeby udało mu się kogoś zamordować w katedrze Notre-Dame.
– A fto pofiefiał, fe fędzie morfował f kafedrze? – zauważył Alexandre.
– To chyba jakieś żarty.
***
Pięć minut przed północą, na placu za katedrą Notre-Dame.
– Wszyscy gotowi? – Denis zmarszczył brwi. – Mamy tylko jedną szansę, żeby go powstrzymać.
– A jak nie to po nas – dodał shinigami. – Jakby komuś była potrzebna motywacja. Stałem kiedyś twarzą w twarz z najprawdziwszym demonem. Za powtórkę z rozrywki raczej podziękuję.
Alecandre wyciągnął niewielki pakunek z krwią, wbił w niego różową, plastikową słomkę i siorbnął przeciągle. W odpowiedzi na spojrzenia łowców wzruszył ramionami, jakby mówił „no co? nigdy nie widzieliście pożywiającego się wampira?”.
Telefon Denisa zabulgotał. Kiedy łowca wyjął go z kieszeni, na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość od Laury, głosząca „nie zgiń mi tam, głupku”. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie.
Bóg śmierci uniósł swoją kosę i na próbę przeciął nią powietrze, po czym roześmiał się do siebie.
– Pora kogoś skosić! – zawołał radośnie.
Na równi z jego słowami, zegar wybił północ.
A przed nimi z ciemności wyłoniła się postać w czarnej pelerynie. Wyszczerzała zęby w uśmiechu, choć kaptur skutecznie zasłaniał jej twarz.
– Czyli jednak się zjawiliście – oznajmiła głębokim głosem, stając przed łowcami. – Dokładnie tak jak się spodziewałem…
– Czym jesteś? – zapytał niepewnie Kacper.
– Waszym końcem, obawiam się. Przynajmniej jeden z was stanie się ostatnią ofiarą, a potem… otworzy się portal!
– Poftal? – mruknął jakby do siebie wampir.
Shinigami machnął ręką.
– Najpierw go zabijmy, potem pozadajemy pytania.
Łowcy mieli wcześniej okazję podziwiać kosiarza w akcji tylko raz i byli raczej skupieni na innych sprawach, więc dopiero pojęli, że ludzki lęk przed śmiercią ma jednak jakieś logiczne przyczyny.
Bóg śmierci zakręcił kosą, po czym w ułamku sekundy znalazł się za mordercą, poruszając się tak szybko, że można było mieć złudne wrażenie, że się teleportuje. Zakapturzony nieznajomy nie dał mu jednak przewagi, okręcając się na pięcie i uchylając się przed zakrzywionym ostrzem, wyciągając z poły peleryny krótki nóż.
– Widzę, że komuś spieszy się, by mi dopomóc! – oznajmił, przygotowując się do walki.
Shinigami westchnął ze znudzeniem, biorąc kolejny zamach kosą.
– Ty naprawdę nie masz pojęcia kim ja jestem, prawda?
Zabójca nie od razu zauważył zbliżające się od boku ostrze, jednakże miał nadal dość czasu by unieść rękę w obronnym geście. Rękaw zsunął mu się na wysokość łokcia, ujawniając metalowy ochraniacz idący od nadgarstka w dół.
Gdyby bóg śmierci walczył jakąkolwiek zwykłą bronią, najpewniej zostałaby ona zablokowana. Jednakże ostrze kosy śmierci przeszło gładko przez rękę, a potem całe ciało mordercy, zupełnie, jakby było ono zrobione z powietrza, nie pozostawiając nawet żadnej rany. Mimo to zakapturzona postać runęła do tyłu, a przed śmiercią stanęło jej widmo.
– Nie, zdecydowanie nie masz pojęcia – mruknął shinigami. – Bo chyba nie jesteś aż tak głupi, żeby celowo oddzielić sobie duszę od ciała?
– Jesteś kosiarzem – widmo cofnęło się o krok do tyłu, zdumione. – Ale… jak? Dlaczego?
– Ej, to nie ty będziesz teraz miał problem co zrobić z duszą kogoś, kto nie był na liście. Trochę zrozumienia, nie tylko ty masz swoje kłopoty. No, już, idziemy. Raz, raz. Niech góra już się tobą martwi.
Pomachał łowcom na odchodnym i wyparował.
– No fóż, fiękuję sa faszą fomoc – oznajmił wampir, biorąc łyka krwi. – Foże fię jefcze sofaczymy.
Potem on również zniknął, wtapiając się w cienie.
– Oby nie – mruknął Denis. – Na razie nie mam ochoty na spotkanie kolejnego świra przyzywającego demony.
– Oj weź, nie było tak źle – Kacper roześmiał się.
A potem odwrócili się, zostawiając pogrążony w mroku plac za sobą, nie widząc już lekkiego, ledwie widocznego rozbłysku  czerwieni za swoimi plecami. 

sobota, 27 maja 2017

Le vampire de Paris (pt. 1)

Witam! 
No, no, co ja tu widzę, blog wydostał się z odmętów otchłani? Aż się ogarnęłam, zagoniłam komputer do dzialania i powstało... to. Z bliżej mi nieznanych przyczyn postnowiłam napisać nową część Łowców - w końcu tak dawno nic nie było, a mam słabość do tego opowiadania. 
Przestanę już marnować czas i zapraszam do czytania. 
~Rachel


Le vampire de Paris (część pierwsza)


Ach, Paryż. Miasto zakochanych. Idealnie miejsce na podróż poślubną, oczywiście gdyby nie…
– Krakers, nie, zostaw tooo!
Tak. Gdyby nie to.
Rozległ się huk, trzask i dziwaczne mlaśnięcie, a po chwili przez ścianę przefrunął jak gdyby nigdy nic poltergeist, uśmiechając się złośliwie.
– Laura, kochanie… – dobiegł z łazienki zduszony głos Denisa. – Zadzwoniłabyś do Kacpra i powiedziała mu, żeby natychmiast wracał tu po swoje zwierzątko?
Kobieta westchnęła ciężko i już miała sięgnąć po telefon, kiedy nagle drzwi otworzyły się z impetem, i w progu stanął poszukiwany we własnej osobie.
– Me revoilà! – zawołał radośnie, wpadając jak burza do pokoju hotelowego.
– Świetnie – burknął Denis, opuściwszy łazienkę z miną, jakby stoczył ciężką batalię. – To teraz weź Krakersa i wyrevoilujcie się stąd oboje. Chcę mieć trochę spokoju i ciszy.
Kacper zrobił minę, która chyba miała świadczyć o tym, że został zraniony do żywego.
– Ale… nawet nie chcesz usłyszeć czego się dowiedziałem?
– Nie.
– To coś naprawdę świetnego!
– Nadal nie.
– Ekscytującego! Mogącego odmienić całą naszą karierę!
– Hmm… nie.
– Ale…
– Niech pomyślę… nie. A teraz wypad z pokoju.
– Denis, znaleziono kolejnego trupa!
– Trupa?
– Ano. Płci męskiej, na oko czterdzieści lat, sandałki do skarpetek. Zakopany płytko, średnio profesjonalnie, morderca albo był amatorem albo mu nie zależało. Żadnych obrażeń zewnętrznych, a jeśli umarł z przyczyn naturalnych to rodzina chyba nie wyprawiłaby mu pogrzebu w przyrzecznym mule. Oczywiście zawsze mógł zostać otruty, ale to nie tłumaczy ani przerażenia na jego twarzy, ani starania mordercy żeby go zakopać.
– Kacper, jestem z ciebie dumny. Po raz pierwszy mówisz coś tak, jakbyś rzeczywiście się nad tym zastanawiał. A teraz pytanie kolejne. Czy przy zabitym znaleziono ślady ektoplazmy, coś wskazywało na to, że ukatrupił go byt nadprzyrodzony?
– …
– Czy ta sprawa ma coś, cokolwiek wspólnego z zawodem, który wykonujemy?
– …
– Tak sądziłem. Znowu oglądałeś „Sherlocka”?
– … tak.
– W takim razie wypad z pokoju.
***
Kacper powlókł się korytarzem, mamrocząc pod nosem.
– „Wypad z pokoju” mi powie – mruknął. – I co z tego, że nie było śladów ektoplazmy? To jeszcze nie znaczy zaraz, że nie maczał w tym palców byt nadprzyrodzony.
– Wiele bytów nadprzyrodzonych nie ma palców, szefie – poinformował usłużnie Krakers.
– Nie pomagasz.
Wyszedł z hotelu i spojrzał na lewitującego za nim ducha.
– Czy myślisz o tym, o czym ja myślę? – zapytał.
– A będziemy coś rozwalać?
– Możliwe.
– A więc tak.
***
Niecałe pół godziny później, Denis i Laura szli dokładnie tym samym korytarzem, rozważając dokąd udać się na zwiedzanie. A   przynajmniej próbowali rozważać, bowiem dość gwałtownie przerwała im pewna podejrzenie znajoma, długowłosa postać, odziana gustownie w gigantyczny ręcznik, która wpadła na nich na zakręcie.
– Hej, jeśli to nie moja ulubiona parka! – zawołała owa postać.
– Hej, jeśli to nie shinigami, który przy naszym ostatnim spotkaniu prawie zrujnował mi ślub i dostał wyraźny zakaz wracania do świata ludzi w celach innych niż zbieranie dusz! – odpowiedział w podobnym stylu Denis, z tak bardzo udawanym entuzjazmem, że było to fizycznie bolesne.
– Phi! Co tam jakiś zakaz! Poza tym jestem na misji – wyjaśnił bóg śmierci.
– Nie, jesteś w hotelu. Ostatnio jak sprawdzałem, to potrafiłeś się teleportować.
– Ale wtedy ominęłaby mnie ta świetna sauna. Zresztą, to długa misja. Pewnie słyszałeś. Trupy pojawią się nagle, w różnych częściach miasta, bez wyraźnych oznak gwałtownej śmierci poza wyrazem przerażenia na twarzy. Ktoś musi się tym zająć i znaleźć sprawcę.
Denis skojarzył fakty niemal natychmiast.
– I tak oto moja podróż poślubna poszła w cholerę – westchnął. – Muszę znaleźć Kacpra.
– Idę z wami – oznajmił shinigami tonem wyraźnie sugerującym, że sprzeciw nie jest mile widziany.
– Nie tak szybko – Laura pokręciła głową, odzyskując mowę i lustrując odzienie kosiarza spojrzeniem. – Ubrania. Już.
***
Nie minęło pięć minut kiedy wypadli na ulice Paryża. Ten pośpiech choć trochę tłumaczył ubiór boga śmierci – czarny płaszcz, glany, skarpety różnej długości i w dwóch różnych kolorach i krótkie spodenki. Kosę miał przerzuconą przez plecy, ale jakimś cudem nikt nie zwracał na nią uwagi. Denis odniósł wrażenie, że mógł to być jakiś rodzaj magii. Czyżby zwykli ludzi widzieli w tym miejscu kij golfowy albo fragment rury?
– Dobra, myśl – powiedział do siebie Denis. – Dokąd byś poszedł gdybyś był Kacprem bawiącym się w detektywa?
Skupił się i po chwili go olśniło.
– … o nie.
– Jak bardzo źle jest? – zapytała Laura.
– W skali od jeden do dziesięć? Sto. Ma ktoś pojęcie gdzie trzymają akta dotyczące tych morderstw?
– Chyba nie myślisz, że…
– Tak. Myślę.
– Przecież Kacper nie zrobiłby czegoś aż tak nierozsądnego!
– Powtórz to stwierdzenie jeszcze raz i dokładnie przeanalizuj.
– Okej, wygrałeś.  
***
Znalezienie odpowiedniego miejsca nie zajęło im dużo czasu. Prawdziwym problemem było dowiedzenie się, czy Kacper jest w środku, ponieważ wyjątkowo brakowało śladów destrukcji, którymi można by podążać.
– Nie wiem jak wam – mruknęła Laura. – Ale mi się coś zdaje, że grzeczne zapukanie i spytanie, czy nie widzieli czasem podejrzanego chłopaka z duchem na ramieniu odpada.
– Moim zdaniem w ogóle przebywanie w tej okolicy z tym tu odpada – Denis pokazał na kosiarza. – Zaraz nas stąd wyrzucą, jeśli nie aresztują.
– Ranisz – oznajmił shinigami, poprawiając kołnierzyk płaszcza.
– Mógłbyś chociaż raz nie brać ze sobą tej kosy.
– W życiu! Jest mi potrzebna, a poza tym nie mogę jej tak po prostu zostawić i ryzykować, że dotknie jej jakiś śmiertelnik!
– Czemu nie? Co by się wtedy stało?
– Ujmijmy to tak, że wolisz nie wiedzieć.
Ich rozmowę przerwał dopiero sam Kacper, który niespodziewanie wyskoczył przez okno tuż obok nich, odziany w czarne wdzianko, które podejrzanie wyglądało, jakby zwinął je ze sklepu z kostiumami na karnawał dla dzieci, i pomknął przed siebie, z Krakersem lewitującym mu nad głową.
Przez rzeczone okno szybko wychynęła głowa policjanta. Przynajmniej Denis zgadywał, że jest to policjant, miał bowiem mundur i cienki, francuski wąsik, oraz wrzeszczał coś po francusku. Łowca nie był w stanie go zrozumieć, ale z samego tonu głosu mógł wywnioskować, że znaczyło to coś w stylu „wracaj tu, do cholery!”.
Niezbyt długo się namyślając, cała trójka pognała za Kacprem, nie chcąc ryzykować bycia wmieszanym w to wszystko. Po paru zakrętach udało im się z nim zrównać.
– O, cześć wszystkim! – zawołał wesoło. – Co wy tu robicie?
– Pilnujemy cię, żebyś nie zrobił nic głupiego – prychnął Denis. – Ale na to chyba już za późno.
– Widzieliście to? Hehe… he… ups.
– Przez „to” rozumiesz włamanie, czytanie ściśle tajnych dokumentów i ucieczkę przed policją? W takim razie tak, widzieliśmy.
– Eee… to brzmi gorzej niż jest naprawdę?
– To nie było stwierdzenie, na które miałeś odpowiedzieć pytaniem.
– Ale za to nie uwierzysz, czego się dowiedziałem! Złapmy transport do hotelu to wam zaraz wszystko opowiem.
***
– Wampir? Kacper, czy ciebie już do reszty pogięło?  
– Mówię poważnie! – obruszył się Łowca, powoli wczołgując się po schodach na wyższe piętro hotelu. – Na szyi zabitego znaleziono dwa ukłucia. Sprawdziłem, i to samo przytrafiło się każdej z ofiar! To na pewno sprawka wampira!
– Bzdura. Na pewno jest jakieś sensowniejsze wytłumaczenie tego wszystkiego. Poza tym wampiry nie istnieją.
– Akurat! Gdyby to była zwykła sprawa, nie mieszałby się do tego shinigami!
– To jeszcze niczego nie dowodzi. Równie dobrze może to być jakiś zwykły, trzeciorzędny upiór.
– Upiór, który pije krew? I ty mi mówisz, że mój pomysł to bzdura.
– Bo wampiry nie istnieją! Ile razy mam ci to powtarzać?
Laura westchnęła, kręcąc głową, po czym przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi do pokoju.
Przywitała ich ciemność. A w ciemności, lśniąca para czerwonych oczu.

Bonjour – powiedziały oczy. 



piątek, 1 lipca 2016

Historia Płazińca Stefana II

Hello!
Przebywamy z Luną na obozie literackim i po zaledwie kilku dniach wszyscy mamy grzyby mózgu. Jak na razie przedstawiam wam kolejną część Płazińca Stefana, obawiam się, że może zrobić się gorzej. 
Bez zbędnego przedłużania, 
Pozdrawiam i zapraszam do czytania,
~Rachel

Historii Płazińca Stefana część druga                                  

– Mmm? – detektyw Holmes puścił balona z gumy do żucia i zerknął na szeryfa. – Przepraszam, mówił pan coś?
Szeryf złapał się za głowę i gdyby płazińce miały jakiekolwiek włosy, zacząłby je sobie rwać.
– Nie wytrzymam z tym gościem – mruknął sam do siebie, po czym głośniej dodał: – Mówiłem właśnie o Stefanie!
– Stefanie? – zdumiał się jego rozmówca, rozkładając się wygodnie na fotelu. – A kto to taki?
– No wiesz – szeryf mówił spokojnie, ale w każdej chwili mógłby wybuchnąć. – Stefan. Leukochloridium Stefan. Ten, który wysadził w powietrze Akademię. Miałeś go złapać, pamiętasz?
– Ach! Stefcio! Już pamiętam! – Holmes przyklasnął radośnie. – Fakt, fakt, zwiał. Dwa lata temu. Już od dawna siedzi w Azylu.
– Widzisz, mówiłem, że w końcu załapiesz, mimo, że jesteś głupi jak but…
– Ale szeryfie, my nie nosimy butów.
– Milcz! W każdym razie, Stefan. Ostatnio jakiś nieznajomy pojawił się w Żywicielu Uniwersalnym i dopytuje się o niego.
– O Stefana?
– Ech… czasami mam wrażenie, że udajesz głupszego niż naprawdę jesteś, Holmes. Tak, o Stefana. A o kim my cały czas rozmawiamy?!
– Rzeczywiście, szeryfie, ale nie widzę powiązania. Przecież Stefan od dwóch lat jest w Azylu. Nie możemy go tam tknąć, nieważne jak ciężkie przestępstwo popełnił. Takie są zasady.
Szeryf niespodziewanie uderzył w biurko, prawie zrzucając Holmesa z jego fotela.
– Pora to zmienić!
– Aaa! Już widzę pański tok rozumowania! Wykorzystamy tego nowoprzybyłego jako naszego szpiega. Skoro szukał Stefana, to pewnie się znają, może przyjaźnią. Wyślemy go do Azylu, on wywabi stamtąd Stefka, a my tam będziemy czekać i BUM! Stefek za kratkami.
– Wiedziałem, że tylko udajesz głupiego. Szczerze powiedziawszy – zaśmiał się nerwowo, myśląc o swoim planie, który, z obecnej perspektywy, nie miał najmniejszego sensu. – To wpadłem na dokładnie taki sam pomysł! Tak… tak właśnie zrobimy… hehe.  
***
Naczelny Tasiemiec Antoniusz wyjrzał przez okno, ziewnął przeciągle, zapalił papierosa i wrócił do kartkowania gazety.
– Bzdury – burknął. – Bzdury, bzdury, bzdury. Same bzdury. Justin Bąblowiec nagrał nowy hit. Na wszystkie płazińce tego świata! Ech… – wyciągnął kolejną gazetę ze sterty, która pokrywała jego biurko. – Cała nadzieja w Intestine Timesie. To chyba już jedyna sensowna gazeta jaką drukują… na resztę szkoda tuszu.
Zerknął na pierwszą stronę.
– Ooo – ucieszył się. – A co to takiego? Brawurowa ucieczka z więzienia… ajajaj, PJ chyba radzi sobie coraz gorzej… Filip P., podejrzany o zamach na kilku policjantów uciekł wczorajszej nocy z jednego z najpilniej strzeżonych więzień w Imperium Tasiemców. Jak na razie okoliczności jego ucieczki nie są znane. Przypuszcza się, że podejrzany jest w drodze do Azylu Przestępców w Woreczku Żółciowym. W pościg za podejrzanym ruszyła już Policja Jelitowa, dowodzona przez Detektywa Pasożyta Holmesa, znanego z takich spraw jak… – Antoniusz przerwał czytanie. – Kolejny przestępca? – mruknął. – Hehehe. Niech rozpocznie się gra!
***
Płaziniec Filip biegł, jakby od tego zależało jego życie.
Co wcale nie mijało się z prawdą.
Filip nie odniósł wrażenia, że to wszystko wydarzyło się już kiedyś, a dokładniej dwa lata wcześniej. Odniósł je jedynie narrator.
Wracając do Filipa.
Przemknął jelitem jak burza, obijając się o ścianki, słysząc wycie syren policyjnych za sobą.  
Wiedział, że długo już nie będzie w stanie biec. Koniec końców opadnie z sił, a wtedy dorwie go Holmes. Który przecież nigdy nie dawał przestępcom uciec. Wyjątkiem był jedynie Stefan, słynny płaziniec, który wysadził Akademię. Ale Filip chociaż przez chwilę nie wątpił, że nigdy nie dorówna żywej legendzie jelita grubego.
Nagle potknął się i przekoziołkował po jelicie, koniec końców zatrzymując się na ściance. Zamrugał i rozejrzał się, próbując zlokalizować coś, co tak złośliwie utrudniło mu ucieczkę. Nie udało mu się, za to obok siebie dostrzegł złożoną karteczkę. Podniósł ją i rozwinął, przez moment wyrzucając z pamięci to, że jest poszukiwanym zbiegiem.
Szanowny Panie Filipie!
Gratuluję Panu dotarcia tak daleko. Musi Pan mieć prawdziwy talent. Jak dotąd znałem tylko jednego płazińca, któremu udało się to samo. Myślę, że dobrze Pan zna jego imię. Wszyscy go znacie.
Mam szczerą nadzieję, że da Pan radę powtórzyć jego wyczyn. Niech Pan pamięta – jestem Pańskim przyjacielem i mogę Panu oferować pewną pomoc… w końcu przecież zależy nam na tym samym.
Jak na razie, niech Pan kontynuuje. Ale zadam Panu jedno, niezwykle ważne pytanie.
Jak bardzo ceni Pan sobie swoje życie?
Z wyrazami szacunku
Przyjaciel
***
Antoniusz zaśmiał się do siebie, bawiąc się machinalnie piórem podczas pisania kolejnej karteczki.
Nikt nie znał prawdy o nim. Oficjalna wersja wydarzeń wyglądała tak, że eksplozja zaskoczyła go w drodze do Akademii, zrzuciła z drogi i spowodowała utratę przytomności. Był w śpiączce, ocknął się tydzień po ucieczce Stefana do Azylu i potwierdzić to mogli wszyscy pracownicy szpitala, w którym rzekomo przebywał.
A wobec tego nie mógłby przecież napisać wszystkich tajemniczych karteczek, które Holmes odnalazł podczas pościgu za Stefanem. Dlatego też był poza wszelkim podejrzeniem.
To jedno małe potknięcie nauczyło go ostrożności, mimo, że wszystko skończyło się dobrze. Po pierwsze, nie mógł już podpisywać się jako Naczelny Tasiemiec. Z powodu urzędu głowy Imperium Tasiemców, był postacią rozpoznawalną.
Oczywiście Antoniusz nigdy nie grzeszył skromnością, dlatego też nie mógł się powstrzymać przed ujawnieniem Stefanowi kim jest, musiał jednak uniknąć robienia podobnych rzeczy, jeśli chciał kontynuować swoją grę.
Po drugie, żadnego więcej tajemniczego znikania. Ułatwiało mu to znacznie grę, ale wzbudzało zbyt duże zainteresowanie. Zwłaszcza ze strony tego wścibskiego Holmesa, który zawsze interesował się tylko i wyłącznie tymi sprawami, które nie dotyczyły go nawet w najmniejszym stopniu.
Antoniusz przerwał rozmyślania, odłożył pióro i odsunął na bok list. Następnie spojrzał znad szachownicy na pasożyta siedzącego naprzeciwko niego.
– Twój ruch – oznajmił.
***
– STEFAN!
Rzeczony płaziniec drgnął zaskoczony i zleciał z fotela, odrzucając na drugi koniec pomieszczenia karabin, który trzymał wcześniej na kolanach.
– Na wszystkie płazińce tego świata, Amanda! Nie możesz mnie tak straszyć! – zaprotestował. – O co ci chodzi?
Amanda wparowała do pokoju. Była wściekła.
– Nie wyjeżdżaj mi tu ze wszystkimi płazińcami tego świata! Już ty dobrze wiesz, o co mi chodzi!
– Wiesz, to co przed chwilą powiedziałem, sugerowałoby coś odwrotnego.
– Co ty Stefan, w Holmesa się zamieniasz z tymi tekstami? Mówię o gliście ludzkiej, która chrapie donośnie w pokoju obok mojego! Czy naprawdę nie pamiętasz ile razy ci mówiłam, że nicienie mają własnego Żywiciela Uniwersalnego, a my własnego? Te granice są nieprzekraczalne!
– Przecież jesteśmy w Azylu, a ona potrzebowała schronienia. Policja i tak nas tu nie dosięgnie.
– Policja może i nie, ale sprawy naruszenia terytorium Imperium Tasiemców przez nicienia kierowane są bezpośrednio do Naczelnego Tasiemca! A uwierz mi, on już o tym na pewno wie. Chcesz nam ściągnąć na kark Antoniusza?!
Stefan momentalnie zamilkł. Fakt, nie zastanawiał się w sumie nad tym. Po prostu wpuścił tą glistę ludzką, nie myślał o skutkach. Antoniusz był ostatnią osobą, której chciałby o sobie przypominać. Może i jego gra się przerwała… ale już on dobrze wiedział, że się nie skończyła.
– To co mam, twoim zdaniem, zrobić? Wyrzucić ją stąd?
– Nie martw się, ja się tym zajmę. Przyszłam tylko na ciebie nakrzyczeć.
Obróciła się na pięcie i wyszła, a Stefan westchnął i usiadł z powrotem na fotelu. Następnie włączył telewizor.
Pierwszą rzeczą, która się pokazała na ekranie, były radiowozy w jelicie cienkim.
– Co to? – zdziwił się leukochloridium. – Czyżby szeryf znowu zgubił klucze?
Ale potem na ekranie pojawił się Holmes, z miną triumfującego bohatera. Brakowało mu jedynie uciętej głowy wroga w dłoni.
– Wszyscy możemy chyba zgodnie przyznać, że to pańskie największe osiągnięcie – oznajmił głos reporterki. – W końcu podejrzany już nie jeden raz zabił ścigających go funkcjonariuszy. A na dodatek był już tak blisko słynnego Azylu…
– Co mogę powiedzieć? – Holmes wyszczerzył się do kamery. – Jestem przecież profesjonalistą. Choć, nie przeczę, myślałem, że szeryf znowu zgubił klucze. Ale, trochę prostej dedukcji i udało mi się ustalić dokładnie kogo mam szukać i gdzie.
Wtedy też Stefanowi ukazał się tunel, którym sam biegł dwa lata wcześniej, podczas swojej ucieczki do Azylu. Pod jego ścianką, otoczony policjantami, kulił się jakiś ciemny kształt. Nagle spojrzał on na kamerę rozszerzonymi pod wpływem światła latarek fotoreceptorami, a Stefan zachłysnął się.
Ciemny kształt przypominał jego.
Leukochloridium!
***
Pamiętaj… jestem twoim przyjacielem… jak bardzo ceni Pan sobie swoje życie… nie stawiaj oporu, Filipie… kiedy nadejdzie czas, pomogę ci… czy pozwoliłbyś, żeby ktoś poświęcił się za ciebie… jak bardzo ceni Pan…
Filip spojrzał na policjantów, którzy podchodzili do niego powoli, jakby był zwierzęciem podejrzanym o wściekliznę. Światła ich latarek raziły jego fotoreceptory, ale, jakby nie patrzeć, nie był raczej w pozycji do składania zażaleń.
Może i w Imperium Tasiemców nie obowiązuje kara śmierci, pomyślał, ale specjalnie dla mnie pewnie ją wprowadzą.
Cała jego nadzieja była w tym tajemniczym przyjacielu, a on nadal nic nie zrobił. W ostatnim liście kazał mu nie stawiać oporu podczas aresztowania, ale nic dobrego póki co z tego nie wyszło.
Jak bardzo cenię sobie swoje życie?, zastanowił się.
Nie miał pojęcia. Mógłby próbować się obronić, ale za pierwszym razem nic mu to nie dało, a ucieczka z więzienia raczej nie poświadczyła jego niewinności.
Ale Filip był niewinny. I nie ważne ile razy kazano mu się przyznać, on wiedział. Wiedział, że nie zabił tamtych policjantów.
W oddali Holmes – bo to on go pochwycił – szczerzył się jak głupi do kamery, przedstawiając uciekiniera jako psychopatę i seryjnego mordercę, którego przechytrzył jedynie dzięki swojej niesamowitości.
W rzeczywistości podłożył Filipowi nogę, kiedy ten uciekał. Tylko dlatego udało mu się go złapać.
Nagle przez ściankę jelita dobiegł płazińca czyjś głos.
– Psst – powiedział ów głos. – Nie za wygodnie ci tu?
– Kim jesteś? – zdziwił się Filip.
– Powiedzmy, że jak na razie twoim jedynym przyjacielem. Słuchaj, na trzy ja rzucam granat dymny, a ty zwiewasz jak najszybciej potrafisz.
– Cudnie. Kocham ten plan.
– Nie musisz mi mówić, że jest beznadziejny. Zdążyłem się domyślić. A teraz rób, co ci kazałem. Raz… dwa…
TRZY!
***
– A wtedy on chwycił piłę łańcuchową i… – wywód detektywa Holmesa przerwały kłęby szarego dymu, które nagle spowiły jego postać. – A… a… a psik! – kichnął. – Jestem uczulony na granaty dymne!
W momencie kiedy dym się rozwiał, Płazińca Filipa już nie była. Holmes zaklął szpetnie i odwrócił się w stronę Azylu. Ale zanim pobiegł za uciekinierem, mrugnął jeszcze do reporterki i podał jej wizytówkę.
– Mój numer. Zadzwoń. Pogadamy o moich bohaterskich czynach.
A następnie zniknął za zakrętem.
***
Stefan wbiegł do Azylu, ciągnąc za sobą zdezorientowanego Filipa.
– Amanda! – wykrzyknął na wejściu. – Zobacz, zobacz!
Rzeczona motylica wątrobowa weszła do pokoju z wyrazem średniego zainteresowania na twarzy.
– Co znowu, Stefan?
Filipowi opadła szczęka.
– Stefan? TEN Stefan?!
– Strzał w dziesiątkę, bracie!
– Yyy… to my jesteśmy braćmi?
– Nie, nie, to tylko takie powiedzenie! Chodzi o to, że obaj jesteśmy leukochloridium! Właśnie, Amando, to chciałem ci powiedzieć! Spotkałem kogoś takiego jak ja! Widzisz? Jest nawet równie przystojny!
Przywra parsknęła śmiechem.
– Jak ci na imię?
– Filip jestem – przedstawił się płaziniec.
– Amanda. Witaj w Azylu. Co zrobiłeś?
– Słucham? Ja nic nie zrobiłem! Wrobili mnie w zabójstwo kilku policjantów, a ja nawiałem z więzienia.
– No tak, bo to nic.
– Ale jestem niewinny!
Amanda spojrzała Filipowi głęboko w oczy.
– Nie jesteś niewinny. Nikt niewinny nie ląduje w tym miejscu.
Coś w jej głosie sprawiło, że płaziniec nie zamierzał z nią dyskutować.
***
Wazon przeleciał przez pokój i roztrzaskał się nad kominkiem.
Antoniusz, który owym wazonem cisnął, rzucił wyjątkowo kreatywne przekleństwo, którego siedzący przed nim nicień w życiu nie słyszał.
– Antoniuszu? Czy coś się stało?
– Nie, Nicholasie, nic się nie stało. Tylko kolejne leukochloridium, które wymknęło się z mojej gry!
– Ależ Antoniuszu – ton obu pasożytów był przesadnie słodki. – Czy nie obiecałem ci, że pomogę ci skończyć ze Stefanem raz na zawsze?
Naczelny Tasiemiec zachichotał, z początku cicho, ledwo dosłyszalnie, a następnie wybuchnął głośnym, psychopatycznym śmiechem. Uśmiechnął się szeroko do Nicienia Nicholasa.
– Ależ Nicholasie – wycedził, starając się opanować fale śmiechu, które nim wstrząsały. – Doprawdy, czy sądziłeś, że pozwolę ci zakończyć MOJĄ grę? Jesteś… ha… żałosnym pasożytem… haha…
Wyciągnął skrzętnie ukryty pistolet i wycelował go prosto w swojego rozmówcę.
– Powiedz mi… jak bardzo cenisz sobie swoje życie? Ha… ha… ha…
***
Tego wieczora Stefan siedział sobie spokojnie w swoim pokoju w Azylu, kiedy nagle usłyszał jak ktoś się zbliża.
– Kto to? Pokaż się! Mam, eee… – rozejrzał się. – Na wpół strawionego krakersa i nie zawaham się go użyć!
W ciemności rozległ się chichot.
– Stefanie… – wyszeptał głos. – Nie poznajesz mnie?
Przed nim nagle pojawiła się glista ludzka, którą jeszcze niedawno wpuścił do Żywiciela Uniwersalnego Płazińców.
– Czy mówi ci coś imię Penelopa?
Wspomnienie mignęło przed oczami leukochloridium. Jak on mógł jej nie poznać?
Coś mignęło przed oczami płazińca. Nóż?
Glista uśmiechnęła się.
– Naczelny Tasiemiec Antoniusz i Naczelny Nicień Nicholas przesyłają pozdrowienia.
To be continued? 






poniedziałek, 27 czerwca 2016

Normalność zabarwiona wojną

Witam szanownych czytelników!
Przedstawiam wam opowiadanie napisane dokładnie rok temu na obozie literackim. Nie wiem co mogę o nim powiedzieć, więc nie powiem nic. Jedyne na co zwrócę uwagę to format, który może być trochę... dziwny. Niestety, ale nie byłam wstanie za wiele z nim zrobić.
Zapraszam do czytania i komentowania.
Luna



Normalność zabarwiona wojną

Berlin, 4.06.1942
Hans stał przed lustrem i z niepewną miną poprawiał czerwoną opaskę ozdobioną swastyką. Ubrany w nowy, świeżo uszyty mundur i z gładko przylizanymi, czarnymi włosami wyglądał jak prawdziwy mężczyzna, a nie jak osiemnastoletni chłopak.
                    Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytał drżącym głosem stojącego obok kolegę, który właśnie mocował się z guzikiem od mankietu.
                    Pewnie, że tak. Czy nie tego chcieliśmy, odkąd ta wojna się rozpoczęła? Czy nie o tym marzyliśmy, gdy trzy lata temu słuchaliśmy przemówienia Naszego Wodza?
                    No niby tak. Tak, masz rację.
Chłopak poczerwieniał ze wstydu, wytykając sobie własną głupotę. Jak w ogóle mógł chociaż przez chwilę zwątpić w to, co robią. Przecież skoro tak postępowali wszyscy w koło, to znaczy, że było to dobre, akceptowane, naturalne. Bo przecież ludzie nie akceptują czegoś, co jest złe.
                    Chodźmy już, bo się jeszcze spóźnimy – zawołał wesoło kolega Hansa, po czym raźnym krokiem wyszedł na korytarz. Hans podążył za nim.
Na korytarzu kłębiło się już wielu innych młodzieńców. Wszyscy ubrani byli w takie same mundury i czerwone przepaski. Rozmawiali wesoło między sobą, wymieniali uwagi i przemyślenia na temat zbliżającego się wydarzenia albo tez żartowali, uśmiechając się szeroko. Jakiś chłopak zaczepił Hansa i beztrosko zwrócił mu uwagę, że jego opaska jest lekko przekrzywiona. Inny wyjął z kieszeni paczkę z trudem zdobytych gum do żucia i poczęstował wszystkich, którzy szczęśliwie znaleźli się obok niego.
W pewnym momencie drewniane drzwi na końcu korytarza otworzyły się szeroko.
Fala chłopców zaczęła wylewać się na nieduży dziedziniec. Hans zmrużył oczy, kiedy oślepiło go czerwcowe słońce. Starając się nie patrzeć w górę, znalazł swoje miejsce w szeregu, po czym stanął na baczność i podniósł rękę, wyciągając ją przed siebie. W tej samej pozycji stało przed nim przynajmniej piętnastu innych chłopców. Wszyscy byli mniej więcej w jego wieku i choć ich twarze zastygły w wyrazie zdecydowania, to oczy poruszały się nerwowo, jakby sprawdzając, czy wszyscy w koło robią to samo.
Na dany przez pułkownika znak wszyscy jak jeden mąż ruszyli przed siebie, maszerując idealnie równo. Przekroczyli kamienną bramę i  weszli na szeroką ulicę wyłożoną kocimy łbami. Dookoła poustawiano ogromne trybuny, które wypełnione były obywatelami Rzeszy. Kątem oka Hans mógł dostrzec dzieci machające wesoło flagami, dorosłych wykrzykujących patriotyczne hasła, a także grupę starszych nie do końca zorientowanych w sytuacji.
Niespodziewanie Hans przypomniał sobie swoich rodziców. Przywołał w myślach twarz ojca z dumą opowiadającego wszystkim sąsiadom o synu, który wstąpił do wojska.
Niebieskie oczy matki wpatrujące się w niego z mieszaniną strachu i podziwu. A także wesołe pokrzykiwania młodszego rodzeństwa wypytującego go o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły żołnierskiego życia. Byli z niego dumni, bo robił coś, co w ich mniemaniu było dobre, właściwe.
W pewnym momencie cały pochód stanął, a na ogromną scenę wyszedł on. Adolf Hitler. Najbardziej rozpoznawalny mężczyzna w całej Europie, jeśli nie na świecie; dyktator i człowiek, który w przyszłości będzie utożsamiany z samym diabłem.
Ciekawe, czy on też myślał, że walczy w słusznej sprawie.
Hans doskonale wiedział co teraz się stanie. Tysiące razy bawił się ze swoimi braćmi, udając tę chwilę. Ale żadne z nich nigdy się nie odważył udawać wielkiego wodza. Przecież od małego wmawiano im jak wielkim jest on człowiekiem, ile zrobił dla kraju. Stawiany był im za wzór. Przez cały okres szkolenia, chłopak czekał na tę jedną chwilę kiedy w końcu będzie mógł z dumą powiedzieć, że walczy w szeregach jego wojsk. Tak… z tego był naprawdę dumny.
Hitler potoczył wzrokiem po zebranym ludziach, po czym podniósł wysoko rękę. Stojący przed nim ludzie powtórzyli ten gest, wykrzykując jednym głosem:
 - Hail Hitler!
Był  z siebie dumny.

***

Warszawa, 6.08.1944
Pociski wystrzeliwane z niemieckich karabinów śmigały nad głowami warszawskich powstańców. Schowany za prowizoryczną barykadą Janek przez sekundę ważył w dłoni nieduży granat, po czym przymknął powieki i na ślepo rzucił go do tyłu. Gdy usłyszał głośny, przeszywający huk, otworzył oczy i najszybciej jak potrafił, oddalił się z miejsca wybuchu. Wbiegł w trzecią napotkaną bramę. Czekał tam już na niego jeden ze starszych powstańców, postawny mężczyzna o kwadratowej szczęce i wesoło błyszczących, szarych oczach.
  Dobrze się spisałeś, młody – powiedział, czochrając czarną czuprynę chłopaka.
  Dziękuję, panie… – mruknął Janek, nie mogąc dostrzec na cywilnej marynarce żadnych wojskowych dystynkcji. Spuścił więc głowę, wpatrując się w swoje rozklekotane buty. 
Starszy mężczyzna poklepał go po ramieniu, po czym ruchem ręki nakazał mu zejść do piwnicy, gdzie mieściło się centrum dowodzenia.
Kiedy Janek wszedł do pomieszczenia, zastał tam co najmniej piętnastu powstańców, którzy tłoczyli się wokół drewnianego stołu. Rozmawiali o czymś, przekrzykując się nawzajem. W całym tym gwarze Janek zdołał rozpoznać głos swojego starszego brata. I choć nie słyszał dokładnie, co tamten mówi, to domyślał się tego. Jego pełen zapału brat na pewno zagrzewa pozostałych do walki, opowiadając o Wolnej Polsce i życiu w niej. To samo mówił, kiedy parę tygodni wcześniej przekonywał ich ojca, by pozwolił im zostać w Warszawie. Choć Janek najchętniej też by uciekł razem z rodziną na wieś. Tak strasznie bał się tego, co miało nadejść. Bał się Niemców, ich czołgów, broni. Bał się walki, ran, krwi. Bał się śmierci.
Ale został. Został, bo zostali wszyscy jego koledzy, jego brat. Został, bo nie chciał, by inni uznali go za tchórza. Bo przecież skoro wszyscy walczyli, to dlaczego on miał być gorszy i nie walczyć. Dorastając w wojennej rzeczywistości, w której patriotyzm i walka za ojczyznę pojawiały się w każdym aspekcie życia, tępiono wszelkie objawy tchórzostwa. Czasami w równie okrutny sposób, co Rosjanie tępiący wszelkie objawy polskości za czasów zaborów.
Bo skoro wszyscy idą, to dlaczego on nie.
W końcu walczą w dobrej sprawie.                                                                                
Wszyscy.