wtorek, 26 kwietnia 2016

Jak doprowadziłam do zniknięcia polskich siatkarzy, a Rachel zniszczyła psychikę Stephana Antigi Cz.2

Witam was wszystkich po dość długiej przerwie. Nie będę się za bardzo tłumaczyć, ogólnie rzecz biorąc moja kreatywność osiągnęła poziom Rowu Mariańskiego i nie byłam w stanie napisać choćby zdania.
A siatkarze Resovi mi nie pomogli.
Nie będę tłumaczyć.
W każdym razie – druga część opowiadania jest, możecie przeczytać. Pisana jest wspólnie z Rachel, tak naprawdę to on odwaliła lwią część roboty, ja tylko trochę dołożyłam. Part pisany z punktu widzenia i mojego i Rache, ale nie ma zasady, że każda pisała ze swojego punktu widzenia. Wymieniałyśmy się trochę.
Podsumowując: oddajemy wam w ręce to coś. Mamy nadzieję, że nie zryje wam to umysłów.
Pozdrawiamy
Luna
~Rachel

Kiedy udawałam się na ten mecz, naprawdę w planie miałam tylko i wyłącznie spokojne obejrzenie siatkówki na międzynarodowym poziomie. Nawet do głowy mi nie przyszło, że skończy się to bliskim spotkaniem z duchem Napoleona, Juliusza Cezara, carycy Katarzyny i jakiegoś indiańskiego wojownika.
Siedziałam przywiązana razem z łowcami i sztabem szkoleniowym do czegoś, co przypominało trochę totem, a obok nas do podobnego duchy przyczepiły pozostałych siatkarzy.
– Kacper – zwróciłam się do chłopaka najciszej jak mogłam – Co to, do jasnej anielki, ma znaczyć?
– To jego wina – warknął Denis, zanim jego przyjaciel zdążył chociaż otworzyć usta. – Wymyślił, że zamiast wrąbać się na imprezę od razu z bronią, to zrobimy kulturalne rozeznanie sytuacji.
– Naprawdę? – zszokowana spojrzałam na łowcę. – Nie spodziewałam się tego po tobie. W twoim stylu jest raczej akcja typu… wchodzimy, tłuczemy i zobaczymy co z tego będzie.
– Miałem nagły przebłysk geniuszu – opowiedział łowca, wzruszając ramionami.
Westchnęłam zrezygnowana, zastanawiając się co się dzieje z tym światem. W duchu modliłam się by Rachel coś wymyśliła i wyciągnęła nas z tego bagna.
Nadzieja matką głupich.
Mam totalnie przerąbane.
***
Tak, tak. Biedna Luna, związana i pojmana przez ducha Napoleona. Ale wiecie co? Ja tymczasem musiałam użerać się z o wiele gorszymi problemami. Te wszystkie godziny spędzone na treningu ninja się w końcu opłaciły.
A, przepraszam, tu Rachel. Chyba nie myśleliście, że pozwolę Lunie opowiedzieć całą historię, prawda?
No więc, krótkie przypomnienie – ja i czterech siatkarzy wpadliśmy sobie do czarnej dziury. Spadliśmy przez dłuższą chwilę, po czym dość obciachowo zaryliśmy nosami w marmurową posadzkę.
Chwila, moment. Marmurową posadzkę?
Zamrugałam i rozejrzałam się dookoła. Byliśmy w pomieszczeniu. Część ścian była przeszklona, ale widziałam przez nie tylko długi korytarz. Pozostałe były w kolorze szarawym, a do nich poprzyklejano plakaty informujące o jądrze atomu i rozmaitych organach wewnętrznych człowieka. Fragment posadzki, który tak boleśnie spotkał się z naszymi twarzami, był jedynym nie zastawionym sprzętami rodem z laboratorium szalonego naukowca.
 – O, jasna cholera – mruknęłam, podnosząc urządzenie, które na moje oko służyło do wysysania mózgu przez nos.
Za mną siatkarze także podnieśli się z podłogi i zaczęli kolejno oglądać dziwne przyrządy.
– W co my się wpakowaliśmy? – moim zdaniem bardzo trafnie streścił sytuację Bartosz Kurek.
Powoli zaczynałam rozróżniać siatkarzy. Stwierdziłam, że będzie mi to przydatne, jeśli miałam z nimi spędzić trochę czasu w jakiejś dziwnej dziurze.
– Na moje oko, to mamy przerąbane – oznajmił Andrzej Wrona. Zresztą adekwatnie.
– W pełni się zgadzam, przyjaciele – powiedziałam, zarabiając sobie zaskoczone spojrzenia od siatkarzy, którzy zaczęli się pewnie zastanawiać kiedy staliśmy się przyjaciółmi. – Przerąbane to my mamy.
Poprawiłam katanę na plecach i zmierzyłam laboratorium spojrzeniem.
– A teraz to może stąd spadajmy – dokończyłam.
– Tak szybko chcecie mnie opuścić, moi drodzy? – spytał jakiś głos.
Kuso*! Dlaczego zawsze coś musiało się schrzanić?
Przed nami jak spod ziemi wyrósł koleś w białym fartuchu. Z kieszeni wystawała mu strzykawka. Jego włosy (a może to była peruka?) sterczały na wszystkie strony, jakby trafił go piorun, a okrągłe okulary zjeżdżały mu z nosa. Poprawił je i uśmiechnął się promiennie.
– A ty tu czego? – burknęłam, jak zwykle miła.
– Jak to? – nieznajomy wyglądał na zdziwionego. – Chciałem oficjalnie powitać moich gości!
– To przez ciebie tutaj jesteśmy? – zdziwił się Kurek.
– No widzicie, tak już wyszło. Przepraszam, jeśli wasza podróż nie należała do wygodnych, ale musiałem was tu sprowadzić.
– Zwariowałeś? – spytał Bieniek. Według mnie było to pytanie retoryczne.
– Wobec tego – podsumował Marcin Możdżonek. – Ściągnąłeś nas czarnym tunelem pod szatnią do swojego laboratorium. Po co?
– Człowieku – uwiesiłam mu się na ramieniu i szepnęłam na ucho. – On ma tu urządzenie do wysysania mózgu. Przez nos! I ty się pytasz po co?
– Ach, zapomniałbym! Wy o niczym nie wiecie! Będziecie częścią czegoś wspaniałego! – wyjaśnił koleś, którego uznałam za szalonego naukowca. – Czy tego chcecie czy nie!
Łypnęłam na niego podejrzliwie.
– Złożysz nas w ofierze podczas satanistycznego rytuału?
Siatkarze spojrzeli na mnie z przerażeniem w oczach, jakby mając nadzieję, że tylko żartowałam. Naukowiec tylko się zaśmiał.
– Ależ skąd! Nie, zamierzam jedynie wyssać waszą energię życiową, przekazać ją duchom i podbić z ich pomocą świat!
– Wolałam jednak pierwszą opcję. To gdzie te duchy?
– Zapewne właśnie pojmały waszych przyjaciół. Nic, czym powinniście się zamartwiać.
Pomyślałam o Lunie. Jeśli wyssą jej energię życiową, komu będę niszczyła psychikę? Sądząc po minach siatkarzy, ich przemyślenia również nie były optymistyczne.
– Na trzy – szepnęłam.
– Co na trzy? – zdumieli się.
Posłałam im mój najbardziej psychopatyczny uśmiech, po czym dobyłam miecza. W tym samym momencie wyskoczył mi on z ręki i przyczepił się do ściany.
– Jasna cholera! – zaklęłam. – Co to ma być?
– Pole magnetyczne. Na wypadek, gdybyście spróbowali czegoś głupiego.
Westchnęłam.
– No cóż. Chciałam to załatwić po dobroci...
Możdżonek miał minę, jakby się zastanawiał, od kiedy Japońskimi mieczami da się coś załatwić po dobroci. No, chyba nie widział jeszcze jak ja załatwiam sprawy nie po dobroci...
Uniosłam wysysacz mózgów, którym wcześniej bezwiednie się bawiłam i wcisnęłam go naukowcowi do lewej dziurki od nosa. Następnie, korzystając z elementu zaskoczenia, wyszarpnęłam mu strzykawkę z kieszeni i wbiłam w splot słoneczny, niezbyt zastanawiając się nad jej zawartością. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, porwałam mój miecz, przebiegłam po stołach zastawionych... różnościami i kopniakiem wcisnęłam duży, czerwony guzik, który spowodował włączenie się zraszaczy w całym pomieszczeniu. Potem chwyciłam pobliską lampkę i wybiłam nią dziurę w szklanej szybie. Całe szczęście, że nikt nie pomyślał, żeby zainwestować w kuloodporne szkło.
Zasygnalizowałam siatkarzom, żeby ruszyli. Chwilę trwało, zanim otrząsnęli się z szoku, ale szybko pobiegli za mną, wyskakujące przez dziurę w szybie. Chwilę uciekaliśmy długimi korytarzami, aż wreszcie zatrzymaliśmy się, żeby złapać oddech.
– To co teraz? – spytał Wrona, łapiąc powietrze.
Naciągnęłam maskę na twarz, ale reszty czarnego wdzianka się pozbyłam, wyrzucając także miecz. Zostałam w podartych jeansach i skórzanej kurtce. Tryb metala włączony. Do kurtki miałam przymocowaną bardzo ładną, czerwoną kusarigamę. Odczepiłam ją i zważyłam w ręku. Całe szczęście, że ta broń nie była z metalu, więc magiczne pole doktorka nie powinno jej zaszkodzić.
– Teraz – oznajmiłam, popychając całe towarzystwo w stronę niewielkich drzwi. – Znajdziemy wam broń i uratujemy kilku przyjaciół.
***
Kacper już niemal się wyzwolił, stosując mieszane techniki gryzienia sznura, którym został związany. Nagle gdzieś z odległego kąta pomieszczenia wyleciał dziwny sztylet z ostrzem w kształcie rombu i okrągłym uchwytem na końcu rękojeści. O ile dobrze pamiętam to co mówiła mi Rachel, jest to broń pochodzenia japońskiego i nazywa się kunai.
Ten kunai, który zapewne był wycelowany w duchy, nawet nie znalazł się blisko celu, był za to zdecydowanie za blisko mnie, prawie fundując mi dekapitację.
I w tej samej chwili w odległym końcu pokoju buchnął dym, a w nim ukazały się sylwetki pięciu postaci. Nie wiadomo skąd popłynęła muzyka. A dobrze znany mi głos zaczął śpiewać.
Here we go!
Holding on to lies, holding on to ties that's vanished
Cut the rope, and fall into the sky
Mam wrażenie, że właśnie wtedy moja szczęka znalazła sobie wygodne miejsce na podłodze. Bo oto dym się rozwiał, i naszym oczom ukazała się Rachel, trzymająca broń, która wyglądała jak ostrze od kosy na łańcuchu. Żeby nie urwała mi głowy za znieważenie jej kochanej japońskiej broni, nadmienię, że broń ta nazywa się według mojej przyjaciółki kusarigama.
I am bulletproof!
Za Rache do boju ruszali, już nie śpiewając, siatkarze, uzbrojeni we wszelkiego rodzaju przedmioty od odświeżaczy powietrza po miotły. Moja przyjaciółka całkiem nieźle dowodziła tą mini armią, wywijając swoją kusarigamą i szarżując na duchy, przy akompaniamencie swojej ulubionej muzyki.
Tymczasem łowcy nareszcie się wyzwolili i ruszyli rozwiązywać mnie i siatkarzy.
– Nie! – zaprotestował Napoleon.
Juliusz Cezar wykrzyknął coś po łacinie, ale Rachel skutecznie go zagłuszyła.
Here I go!
Another prison flight
Another perfect sky I damaged
Now I know, just who created life
And why I set my sights to save it.
Pojawiła się nagle przed nami, z opuszczoną maską i wariackim uśmieszkiem.
– Przecież ci mówiłam, żebyś uważał, Stefan! – zawołała.
Rzeczony Stefan patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami. Jak wszyscy, zresztą. Już mieliśmy zacząć wiwatować, kiedy nagle w odległym kącie pomieszczenia buchnął dym.
Powinnam była wiedzieć, że nie należy się cieszyć za szybko.
***
Wymamrotałam kilka zdecydowanie nieprzyzwoitych wyrazów po japońsku, kiedy podłoga nagle rozsunęła się i na platformie wyjechał mój stary znajomy, szalony naukowiec. Za nim stała urocza maszyna, która pewnie miała za zadanie wyssać z siatkarzy energię życiową.
Jego wzrok spoczął na mnie. Z irytacją podrapał się w miejsce, gdzie wbiłam mu strzykawkę. Oh, ale miał ochotę mnie zabić. Widziałam to w jego oczach. Często spotykam się z ludźmi, którzy mają ochotę mnie zabić.
Ruszył w moją stronę z paskudnie wyglądającym urządzeniem w ręku. Nerwowo przeszukałam kieszenie kurtki. Udało mi się znaleźć woreczek z różowawą substancją. Otworzyłam go i wysypałam całą jego zawartość w oczy naukowca. Poza tym, że zatrzymał się i zamrugał, próbując się pozbyć substancji ze swojej gałki ocznej, niewiele się wydarzyło.
– Cholera, zła sól – wymamrotałam pod nosem.
Była to pamiątka z czasów, kiedy z Luną okradłyśmy szkolną pracownię chemiczną. Siarczan (VI) kobaltu (II), CoSO4. Niestety, nie robił on ludziom dużej krzywdy. Wolałabym mieć przy sobie buteleczkę jakiegoś kwasu.
Dlaczego ukradłam akurat siarczan kobaltu? Od czasu płazińca Stefana mam wielką sympatię do kobaltu. O dziwo nie tylko do izotopu Co-60, ale kobaltu jako takiego. Natomiast to, czemu upodobałam sobie kwas siarkowy (VI), to już rzecz zupełnie niepojęta. Jedyne, co przeszkadzało mi w połączeniu tych dwóch substancji, to kolor. Dlaczego, u licha, różowy?! Tak ciężko mu było zabarwić się na czarno?!
Naukowiec usunął większą część soli ze swojego oka i spojrzał na mnie zdumiony.
– Wybacz – uśmiechnęłam się przepraszająco. – Miało ci to zrobić większą krzywdę, ale przez przypadek wyciągnęłam siarczan kobaltu. Czekaj, zaraz to poprawię…
Zaczęłam ponownie grzebać po kieszeniach, ale naukowiec nie dał mi szansy naprawy błędu.
– Zabić ją! – ryknął do duchów.
Co prawda moje próby znalezienia wszelakich substancji żrących spełzły na niczym, ale miałam jeszcze wiele sztuczek w zanadrzu. Rzuciłam kusarigamą z zamiarem podcięcia nóg Napoleonowi, jednak, niestety, ominęłam jeden istotny szczegół – Napoleon był duchem.
– Kuso – warknęłam po raz kolejny. Miałam ciekawy zwyczaj przeklinania po japońsku w sytuacjach kryzysowych.
Całe szczęście, że moja mini armia zdążyła się ogarnąć i przybyć mi na ratunek, spryskując widmo płynem do mycia okien, zanim zdążyło zrobić mi krzywdę. Niewiele to dało, ale element zaskoczenia wystarczył. Udało mi się uniknąć przebić szablą.
Starając się nie zostać szaszłykiem, kątem oka zauważyłam, że Kacper wyciąga z kieszeni nieduże urządzenie, przypominające krótkofalówkę.
– Anthony, przyzywam cię! – krzyknął.
W tym momencie przez drzwi prowadzące do szatni, na salę wleciał mały robocik, zwany zapewne Anthony. Pomalowany, by wyglądał jakby ktoś ubrał go w smoking, przypominał raczej lokaja, a nie zaawansowaną broń przeciwko duchom.
– Yes, my lord? – przemówił cichym, grubym głosem.
– Anthony, mamy problem. Aktywuj laser przeciwektoplazmowy.
Patrzyłam z szeroko otwartymi oczami jak Anthony okręca się par razy wokół własnej osi, a potem jedną z swoich malutkich rączek zamienia w działko laserowe co najmniej swojej wielkości.
I niestety w tym miejscu nastąpiło rozczarowanie stulecia. Wystrzelona przez naszego obrońcę cieniutka wiązka lasera, wystarczyła tylko i wyłącznie na wyparowanie Juliusza Cezara. Potem Anthony wydał z siebie serię bliżej nieokreślonych zgrzytów i spadł na podłogę.
– Niestety to działa tylko raz – westchnął Denis.
– Na co czekacie?! – wydarł się naukowiec. – Zabijcie ich wreszcie!
Czyli powtórka z rozrywki. Złapałam się za głowę.
Luna wreszcie skończyła uwalniać resztę z więzów i nasza siatkarska armia była kompletna. Co prawda odświeżacze powietrza Brief ładnie pachniały, ale za to bronią były jako taką, więc moja brygada ratunkowa na niewiele się zdała. Ale, całe szczęście, byliśmy na Arenie, tuż po meczu siatkówki. A to oznaczać mogło tylko jedno – piłki!
Zaczynając od Bieńka, który był najbliżej piłek, przez każdego kolejnego siatkarza, który się nawinął – kolorowa piłka do siatkówki przelatywała nad naszymi głowami, podana idealnie sposobem górnym.
Koniec końców dotarła do mnie, czyli do końca kolejki. Oparłam się na mojej wiedzy z zakresu siatkówki, która, jakby nie patrzeć, jest pojęciem abstrakcyjnym i uderzyłam okrągły przedmiot zanim zaliczył bolesne spotkanie z moją twarzą. Sposobem własnego autorstwa – bocznym. Wygięłam sobie ramię, przywaliłam nadgarstkiem i wprawiłam piłkę w ruch obrotowy, ale nadal mimo wszystko trafiłam naukowca prosto w sam środek twarzy.
On potknął się, zatoczył i – co nie wiem jakim cudem się wydarzyło i było, szczerze powiedziawszy, strasznie zabawne – zaliczył glebę. Korzystając z jego momentu nieuwagi rzuciłam kusarigamę do Luny. Jakoś udało jej się złapać broń nie pozbawiając się palców. Potem mrugnęłam a ona – dzięki niech będą wszystkim płazińcom tego świata – zrozumiała. Pomknęła w stronę machiny do wysysania życiowej esencji. Była najbliżej i wierzyłam w nią – była moją przyjaciółką, nie takie już rzeczy przeżyła.
Wskoczyła na platformę i przez chwilę przyglądała się urządzeniu z głupią miną. Potem stwierdziła, że nie zamierza się tym przejmować, chwyciła pewniej moją kusarigamę i wbiła ją z całej siły w ekran. Natychmiast z wysysaczki esencji życiowych wystrzelił niebieski promień – ale nie w nas, w duchy, które wrzasnęły rozpaczliwie jeden ostatni raz i wyparowały.
Już miałam podbiec i jej pogratulować, ale w tej samej chwili Anthony wydał z siebie serię klikających dźwięków.
– AUTODESTRUKCJA : WŁĄCZ – oznajmił.
– Co to…? – zaczęłam formułować pytanie, ale w tej samej chwili Kacper i Denis rzucili się do przodu, wypychając wszystkich z pomieszczenia.
– Wiać! – wrzasnęli łowcy.
Kiedy już wybiegliśmy z Areny, odważyliśmy się zatrzymać. Spojrzałam na łowców duchów.
– Powariowaliście? – zapytałam.
– Anthony to wynalazek Kacpra. A one zawsze… – nie musiał dokańczać, bo doskonale wiedziałam, co zawsze się dzieje z wynalazkami Kacpra. A poza tym dokończyć nie mógł, bo przerwał mu huk eksplozji i słup ognia za naszymi plecami.
Dokładnie. One zawsze wybuchały.
Właśnie wysadziliśmy w powietrze Tauron Arenę.

*Kuso, czyli najzwyczajniej w świecie cholera po Japońsku

Okej, dorwałam się do bloga i wyjaśnię kilka rzeczy. Poza dopiskiem u góry muszę też nadmienić, że kusarigama wygląda tak. A piosenka, którą śpiewałam ruszając do boju nie jest, pod żadnym pozorem, mojego autorstwa. Po prostu jest to mój ulubiony zespół i uznałam, że ten tekst pasuje do ataku na (czteroosobową) armię duchów. W każdym razie praw autorskich nie posiadam. Oto link do oryginału. 
I to chyba na tyle. 
~Rachel

3 komentarze:

  1. Fajny tekst, bardzo miło się czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak się cieszę, że wróciłyście! Mnie też ostatnio nie było w blogosferze (cóż, szkoła i wyjazdy też są ważne), ale wracam!
    "Pomyślałam o Lunie. Jeśli wyssą jej energię życiową, komu będę niszczyła psychikę?" -> bezcenne!;)
    Pozdrawiam:))))

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha, ha, nie mogę:D Zrobiłyście rozróbę, nie ma co... Uwielbiam to, naprawdę uwielbiam. Uwielbiam za humor. Za genialny styl obu z Was. Za wybuchy. Za wysysacze mózgu. Za japońskie przekleństwa. Za kusarigamę (moja wiedza z japońskiego została poszerzona:D). Za siatkarzy. Za łówców. Za Anthony'ego (biedny, tak skończył... a to ,,my lord" przywiodło mi na myśl Sebastiana z Kurshitsuji:D). Za odświeżacze powietrza. Za szalonego naukowca. Za kobalt. Za absolutnie wszystko, bo było cudownie absurdalne i zabawne. Serio, świetnie się bawiłam, dziękuję!
    Pozdrawiam ciepło!
    P.

    OdpowiedzUsuń