Ohayo wszystkim!
Odkąd opublikowałam ostatnie solowe opowiadanie minęło... nie, nawet nie będę liczyć ile czasu. Ale! Poprawiłam się i oto jest. Zaczęłam pisać tą historię już jakiś czas temu, ale dopiero dzisiaj sobie o niej przypomniałam i ją dokończyłam. Z góry ostrzegam, to opowiadanie nie jest już pokręcone, jest psychodeliczne. No, to zapraszam do czytania. I, po raz kolejny, nie biorę na siebie odpowiedzialności za zniszczone umysły.
Pozdrawiam ciepło i idę polerować katanę.
~Rachel
Paradoks
Tak, wiem. Większość z
was pewnie oddałaby cały swój majątek, dorzucając jeszcze rodzinną kurę
Honoratę jako bonus, żeby móc podróżować między wymiarami. Mówię wam, nie
róbcie tego. Honoracie się to nie spodoba, a wy skończycie z najbardziej męczącą
pracą na świecie.
Na przykład dzisiaj – weszłam
do podziemnego bunkra gdzieś pod Nowym Jorkiem (to ściśle tajne, gdzie dokładnie)
i na spotkanie wyszedł mi mężczyzna w hawajskiej koszuli, takiego wzrostu, że
Mount Everest schowałby się z zazdrości. Co ciekawe, należał on jak najbardziej
do naszego świata. Ów osobnik to David, nasz technik. Zazwyczaj to on
informował mnie o tym, co znów poszło źle.
– Kolejny paradoks – powiedział
na mój widok.
I to tyle. Żadnego „dzień
dobry”, bo pewnie wcale nie był dobry.
Westchnęłam. Nawet nie zdążyłam
się napić kawy.
Paradoksy to
najpaskudniejsze cholerstwa z jakimi styka się podróżnik międzywymiarowy. Oznaczają
mniej więcej to, że kilka światów, które nie powinny mieć ze sobą nic
wspólnego, zaczyna się przeplatać. Kończy się to na niebieskiej pandzie z
laserem strzelającej do zębatych grzybków.
Założyłam na głowę
półokrągły hełm, który wyposażony był, między innymi, w tłumacz (obejmujący
wszystkie języki najbliższych piętnastu wymiarów), mini laser, a także okulary
na podczerwień, i weszłam do naszego „teleportu”, czyli jajkowatej kapsuły z
pięciokątnymi oknami po obu stronach. Zamknęłam oczy. Podróż między wymiarami
nie należała i nigdy nie będzie należeć do najfajniejszych przeżyć.
Kiedy turbulencje
wreszcie się skończyły, otworzyłam oczy. Byłam we fluorescencyjnej dżungli, pod
gwieździstym niebem rozjaśnianym przez dwa księżyce. Obok mnie siedział rzymski
legionista. Wyglądał na jakieś szesnaście lat. Zanim się pojawiłam siedział i
rozglądał się dookoła rozkojarzony, ale na mój widok zerwał się na równe nogi i
zaczął gadać po łacinie z taką prędkością, że mój tłumacz nie nadążał.
– Hej! – zawołałam do
niego. – Możesz trochę wolniej? Przywykłam do rozmawiania z ludźmi, nie
karabinami maszynowymi.
– Gdzie ja jestem? –
zapytał. – O nie, generał Quintus mnie zabije! Znowu się zgubiłem!
„Znowu”? To mnie
zastanowiło.
– A może się uspokoisz i
powiesz mi wszystko od początku? Zaczynając od tego jak masz na imię. Wtedy
może cię pomogę.
– Ahh... na śmierć
zapomniałem... – podrapał się nerwowo po głowie. – Oktawian. Siostrzeniec cezara.
Przed chwilą ćwiczyłem rzut oszczepem z generałem i prawie trafiłem go w taką
łysinę, którą ma na środku głowy... zupełnie przypadkiem, przysięgam! Nie wiem
co tu robię! To jakieś miejsce gdzie zsyła się ludzi za karę?
Musiałam wykorzystać całą
moją samokontrolę żeby nie parsknąć śmiechem.
– Nie. To inny wymiar.
Nic, czym powinieneś się martwić. Zaraz to naprawię.
Oktawian rzucił mi bardzo
głupie spojrzenie, kiedy wspomniała o innym wymiarze. Udając że tego nie
zauważyłam, postukałam w moją słuchawkę.
– David?
W słuchawce usłyszałam
szum.
– Jakbyś mogła to
skontaktuj się później – powiedział nasz technik. – Mamy drobny problem.
– Drobny problem?! –
zaprotestowałam. – Wysłaliście mnie żebym zajęła się paradoksem czasowym, i kto
tu ma problem?
Ale on już się rozłączył.
Zaklęłam. Oktawian popatrzył się na mnie, zdezorientowany.
– Wygląda na to, że na
jakiś czas tu utknęliśmy.
– Nie martw się –
Rzymianin poklepał mnie po ramieniu. – Mój legion przybędzie mi na ratunek. Wujek
nie pozwoli, żeby coś mi się stało.
Uśmiechnął się, w sposób,
który, według niego, miał uspokoić moje obawy. Nie miałam nawet zamiaru
tłumaczyć mu, że jesteśmy prawdopodobnie ze trzy galaktyki od jego legionu i
wujka cezara. Nie wywarł na mnie wrażenia osobnika posiadającego wystarczająco
dużo szarych komórek aby to pojąć.
– Skoro tak twierdzisz – wzruszyłam
ramionami. – Ja w każdym razie idę się rozejrzeć. Może wpadnę na jakieś jeszcze
paradoksy.
Odmaszerowałam już dobre
dziesięć metrów w las, kiedy usłyszałam brzęk jego zbroi. Oktawian pomknął za
mną najszybciej jak potrafił.
– Zaczekaj! – dobył
swojego miecza, tylko cudownym zrządzeniem losu nie ucinając sobie przy tej
czynności kawałka uda. – To może być niebezpieczne!
– Stawiam dziesięć do
jednego, że to na pewno jest niebezpieczne. Ale tym mieczem co najwyżej zrobisz
krzywdę tylko sobie.
– Trenowałem z mistrzami!
Jestem najlepszym wojownikiem w całym cesarstwie, wszyscy tak mówią.
– Podlizują się – prychnęłam
tak cicho, że nie usłyszał.
– Proooszę? – Rzymianin zrobił
minę jak kot ze Shreka.
– Niech ci będzie –
westchnęłam. – Może tak i lepiej, przynajmniej nie będę musiała cię potem
szukać, żeby cię odesłać, gdzie twoje miejsce. Tylko postaraj się nie
przeszkadzać.
Legionista ucieszył się
jak małe dziecko i ruszył za mną dziarskim krokiem, pobrzękując zbroją. Przez
następne pół godziny maszerowania przez dżunglę gadał jak najęty, co drugie
zdanie opowiadając o swoim wujku. Nagle umilkł (nareszcie) i zatrzymał się
gwałtownie. Ja też stanęłam i obejrzałam się na niego.
– Co jest? – burknęłam.
– Nie zapytałem jak masz
na imię!
– I to jest takie ważne?
– Tak! Wykazałem się
zupełnym brakiem manier!
– Aha. Jestem Elizabeth,
już, możemy iść?
– E-li-za-beth? –
przeliterował mój nowy towarzysz.
– Tak, tak, mało
rzymskie. Ruszaj się, bo chcę już wrócić do domu i napić się kawy.
Chwyciłam go za rękaw i
pociągnęłam go za sobą. Sęk w tym, że w tym samym momencie drogę zagrodził nam…
Trzymetrowy misiek-żelek.
Złapałam się za głowę.
***
– Ej, David, uważaj z tym
ustrojstwem, bo jeszcze usmażysz nam Lizzy.
– Nie moja wina, że
teleport zaczął się psuć akurat, kiedy weszła do środka! Teraz nie mam jak ją
ściągnąć z powrotem, nie chcę wywołać jeszcze gorszego paradoksu.
– Przecież nie możesz jej
tam zostawić!
– Nie zamierzam! Po
prostu trzeba ją chwilę dłużej przetrzymać, gdziekolwiek teraz jest. Chyba nie
chcesz, żeby wróciły nam dwie Elizabeth?
– Rzeczywiście, jedna
jest wystarczająco irytująca.
– Dokładnie. A teraz
dawaj ten klucz francuski.
***
Żelkowe monstrum wydało z
siebie serię bulgoczących dźwięków, a mój tłumacz zabrał się do pracy.
– Wy. Jedzenie? – padło
pytanie.
– Nie, my nie jedzenie – prychnęłam. – Teraz mów, co ty tu robisz?
– Imperium gumisów.
Kolonizacja. Zajmujemy ten teren. Tak wychodzi.
– Czyli, innymi słowy,
nie wiesz. Tak myślałam.
– Wiedzieć. Wszystko.
– Na pewno.
Oktawian zaśmiał się
nerwowo, nie rozumiejąc ani słowa z naszej konwersacji. Przez chwilę wydawało
się, że gumiś też się uśmiechnął, ale zaraz potem warknął na nas.
– WY. JEDZENIE.
Chwycił mnie i Rzymianina
za ręce i pociągnął z siłą, jakiej bym się nie spodziewała po żelatynowym
tworze.
– Aah! Coś ty mu
powiedziała, Elizabeth? – jęknął legionista.
– W wolnym tłumaczeniu,
on zamierza nas zjeść. Jakieś jeszcze pytania?
– Że co?!
– No, zjeść.
Misiek dociągnął nas na
wielką polanę, gdzie przywiązał nas do dużego pala, który z kolei położył nad
garnkiem, w którym bulgotała gorąca woda. Następnie położył tacę z górą cukru
tuż przy naszych głowach i ruszył poszukać innych składników. Cudnie. Zawsze
chciałam zostać słodką przekąską potwora z żelatyny.
Korzystając z
nieobecności ludojada, wykręciłam rękę tak, żeby sięgnąć do kieszeni w
spodniach. Miałam nadzieję, że ten woreczek nadal tam był…
Tymczasem Oktawian
panikował tuż koło mojego ucha.
– Jestem za piękny żeby
umrzeć!
Zaczął rozprawiać o tym,
jakie to nadzieje pokładał w nim wujek. Przy okazji dowiedziałam się prawie
połowy jego życiorysu. Brakowało mi kilku kluczowych informacji i już mogłabym
go umieścić gdzieś w podręczniku do historii.
– Zamknij się, Oktawian i
słuchaj. Mam plan jak nas stąd wydostać, ale musisz zrobić dokładnie to, co ci
powiem. Kiedy ten żelek tu wróci, rzucę zaklęcie – nie wiedziałam, jak inaczej
mu to wyjaśnić. Nie miałam czasu, na opowiadanie mu o reakcjach chemicznych. –
Ale my będziemy musieli się szybko odsunąć. Więc pamiętaj, kiedy krzyknę
„teraz”, masz odsunąć się i spróbować zepchnąć tą tyczkę z garnka.
Rzymianin pokiwał głową.
Miałam nadzieję, że naprawdę zrozumiał.
Chwyciłam mocniej
woreczek z azotanem (V) potasu i powoli otworzyłam go. Odczekałam, aż
żelatynowy potwór wróci, żeby dołożyć składników i cisnęłam całą sól w górę
cukru.
– Teraz! – krzyknęłam do
Oktawiana i razem zaczęliśmy spychać kij z garnka.
Misiek na początku nie
zrozumiał, ale potem kopnęłam tacę z cukrem (teraz wymieszanym z azotanem
potasu), a ona zsunęła się na ziemię, gdzie podpaliła się od iskier z ogniska,
na którym mieliśmy się ugotować. W tym czasie ja zdążyłam uwolnić siebie i
Oktawiana z więzów. Gumiś zapatrzył się na substancję, strzelającą iskrami jak
fajerwerk. Mój Rzymianin zresztą też, dlatego musiałam zaciągnąć go siłą do
lasu. Tak jak się spodziewałam, pierwszego lepszego głupola łatwo przestraszyć
prostą reakcją chemiczną.
– Musimy wiać zanim to
zgaśnie – wysyczałam legioniście do ucha.
On posłuchał i pomknął za
mną przez dżunglę. Za nami niebawem rozległy się ciężkie kroki gumisia.
Czy wspominałam już, że
bycie podróżnikiem międzywymiarowym jest beznadziejne? Cóż, warto to powtórzyć
jeszcze raz. Sprawdza się, zwłaszcza kiedy jeden z paradoksów, z którymi masz
się uporać, postanawia cię zjeść.
To, dlaczego noszę przy
sobie azotan potasu, to już inna sprawa. Odkąd odkryto jego niezwykłe
właściwości jeśli chodzi o odwracanie uwagi, stał się częścią niezbędnika
podróżników.
Już miałam paść ze
zmęczenia, kiedy nagle przed nami znikąd wyrósł wielki wąż. Oktawian wrzasnął i
prawie wskoczył mi w ramiona. Zaraz potem zrobił się czerwony aż po uszy i
oznajmił, że po prostu go to zaskoczyło.
Wąż tymczasem ukłonił się
nam i nadstawił grzbiet, pokazując, żebyśmy na niego wsiedli. Po chwili
zastanowienia zrobiliśmy to. Misiek zawył rozpaczliwie, kiedy zrozumiał, że już
nas nie dogoni.
Gad mknął niczym burza
przez fluorescencyjną dżunglę. A potem, nagle, zatrzymał się przed kamienną
świątynią i ustawił się tak, żebyśmy mogli zsiąść. Było oczywiste, że dalej nie
zamierza nas nieść.
Ledwo postawiliśmy nogi
na trawie, wąż zniknął w zaroślach. Złapałam Oktawiana za ramię i wciągnęłam go
do świątyni. Wtedy mój komunikator wydał z siebie serię metalicznych dźwięków.
– Elizabeth! – rozległ
się głos Davida. – Na czarną dziurę! Myśleliśmy, że już nigdy nie naprawimy
tego portalu. Już wszystko ustabilizowane, przynajmniej tam u ciebie. Paradoksy
powinny zaraz zacząć znikać.
Spojrzałam na Rzymianina
i zobaczyłam, jak jego sylwetka staje się rozmazana.
– Co się dzieje? – spytał
przerażony. – Elizabeth!
Wyciągnął ręce w moją
stronę.
– Zaraz wracasz do wujka
– powiedziałam, pozwalając mu się przytulić.
Legionista pociągnął
nosem.
– Będę tęsknić,
Elizabeth!
A potem zniknął z
pyknięciem.
– Już wszystko
uporządkowane – zameldowałam Davidowi. – Ale nie podoba mi się ton, jakim
powiedziałeś, że „przynajmniej u mnie”. Czy coś się stało w bazie?
– Eh… nawet szkoda tracić
czasu na opowiadanie. To samo co zwykle. Wracaj to zobaczysz.
Westchnęłam ciężko.
– To do zobaczenia,
David.
– Do zobaczenia, Lizzy.
Nacisnęłam przycisk na
moim kombinezonie, który przeniósł mnie z powrotem do bazy. A tam…
Armagedon.
Byliśmy pod ostrzałem.
Atakowały niebieskie, zębate grzybki, uzbrojone w karabiny maszynowe.
Złapałam się za głowę.
Kolejny typowy dzień w pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz