sobota, 14 maja 2016

Paradoks

Ohayo wszystkim!
Odkąd opublikowałam ostatnie solowe opowiadanie minęło... nie, nawet nie będę liczyć ile czasu. Ale! Poprawiłam się i oto jest. Zaczęłam pisać tą historię już jakiś czas temu, ale dopiero dzisiaj sobie o niej przypomniałam i ją dokończyłam. Z góry ostrzegam, to opowiadanie nie jest już pokręcone, jest psychodeliczne. No, to zapraszam do czytania. I, po raz kolejny, nie biorę na siebie odpowiedzialności za zniszczone umysły.
Pozdrawiam ciepło i idę polerować katanę.
~Rachel


Paradoks

Bycie podróżnikiem międzywymiarowym jest beznadziejne.
Tak, wiem. Większość z was pewnie oddałaby cały swój majątek, dorzucając jeszcze rodzinną kurę Honoratę jako bonus, żeby móc podróżować między wymiarami. Mówię wam, nie róbcie tego. Honoracie się to nie spodoba, a wy skończycie z najbardziej męczącą pracą na świecie.
Na przykład dzisiaj – weszłam do podziemnego bunkra gdzieś pod Nowym Jorkiem (to ściśle tajne, gdzie dokładnie) i na spotkanie wyszedł mi mężczyzna w hawajskiej koszuli, takiego wzrostu, że Mount Everest schowałby się z zazdrości. Co ciekawe, należał on jak najbardziej do naszego świata. Ów osobnik to David, nasz technik. Zazwyczaj to on informował mnie o tym, co znów poszło źle.
– Kolejny paradoks – powiedział na mój widok.
I to tyle. Żadnego „dzień dobry”, bo pewnie wcale nie był dobry.
Westchnęłam. Nawet nie zdążyłam się napić kawy.
Paradoksy to najpaskudniejsze cholerstwa z jakimi styka się podróżnik międzywymiarowy. Oznaczają mniej więcej to, że kilka światów, które nie powinny mieć ze sobą nic wspólnego, zaczyna się przeplatać. Kończy się to na niebieskiej pandzie z laserem strzelającej do zębatych grzybków.
Założyłam na głowę półokrągły hełm, który wyposażony był, między innymi, w tłumacz (obejmujący wszystkie języki najbliższych piętnastu wymiarów), mini laser, a także okulary na podczerwień, i weszłam do naszego „teleportu”, czyli jajkowatej kapsuły z pięciokątnymi oknami po obu stronach. Zamknęłam oczy. Podróż między wymiarami nie należała i nigdy nie będzie należeć do najfajniejszych przeżyć.
Kiedy turbulencje wreszcie się skończyły, otworzyłam oczy. Byłam we fluorescencyjnej dżungli, pod gwieździstym niebem rozjaśnianym przez dwa księżyce. Obok mnie siedział rzymski legionista. Wyglądał na jakieś szesnaście lat. Zanim się pojawiłam siedział i rozglądał się dookoła rozkojarzony, ale na mój widok zerwał się na równe nogi i zaczął gadać po łacinie z taką prędkością, że mój tłumacz nie nadążał.
– Hej! – zawołałam do niego. – Możesz trochę wolniej? Przywykłam do rozmawiania z ludźmi, nie karabinami maszynowymi.
– Gdzie ja jestem? – zapytał. – O nie, generał Quintus mnie zabije! Znowu się zgubiłem!
„Znowu”? To mnie zastanowiło.
– A może się uspokoisz i powiesz mi wszystko od początku? Zaczynając od tego jak masz na imię. Wtedy może cię pomogę.
– Ahh... na śmierć zapomniałem... – podrapał się nerwowo po głowie. – Oktawian. Siostrzeniec cezara. Przed chwilą ćwiczyłem rzut oszczepem z generałem i prawie trafiłem go w taką łysinę, którą ma na środku głowy... zupełnie przypadkiem, przysięgam! Nie wiem co tu robię! To jakieś miejsce gdzie zsyła się ludzi za karę?
Musiałam wykorzystać całą moją samokontrolę żeby nie parsknąć śmiechem.
– Nie. To inny wymiar. Nic, czym powinieneś się martwić. Zaraz to naprawię.
Oktawian rzucił mi bardzo głupie spojrzenie, kiedy wspomniała o innym wymiarze. Udając że tego nie zauważyłam, postukałam w moją słuchawkę.
– David?
W słuchawce usłyszałam szum.
– Jakbyś mogła to skontaktuj się później – powiedział nasz technik. – Mamy drobny problem.
– Drobny problem?! – zaprotestowałam. – Wysłaliście mnie żebym zajęła się paradoksem czasowym, i kto tu ma problem?
Ale on już się rozłączył. Zaklęłam. Oktawian popatrzył się na mnie, zdezorientowany.
– Wygląda na to, że na jakiś czas tu utknęliśmy.
– Nie martw się – Rzymianin poklepał mnie po ramieniu. – Mój legion przybędzie mi na ratunek. Wujek nie pozwoli, żeby coś mi się stało.
Uśmiechnął się, w sposób, który, według niego, miał uspokoić moje obawy. Nie miałam nawet zamiaru tłumaczyć mu, że jesteśmy prawdopodobnie ze trzy galaktyki od jego legionu i wujka cezara. Nie wywarł na mnie wrażenia osobnika posiadającego wystarczająco dużo szarych komórek aby to pojąć.
– Skoro tak twierdzisz – wzruszyłam ramionami. – Ja w każdym razie idę się rozejrzeć. Może wpadnę na jakieś jeszcze paradoksy.
Odmaszerowałam już dobre dziesięć metrów w las, kiedy usłyszałam brzęk jego zbroi. Oktawian pomknął za mną najszybciej jak potrafił.
– Zaczekaj! – dobył swojego miecza, tylko cudownym zrządzeniem losu nie ucinając sobie przy tej czynności kawałka uda. – To może być niebezpieczne!
– Stawiam dziesięć do jednego, że to na pewno jest niebezpieczne. Ale tym mieczem co najwyżej zrobisz krzywdę tylko sobie.
– Trenowałem z mistrzami! Jestem najlepszym wojownikiem w całym cesarstwie, wszyscy tak mówią.
– Podlizują się – prychnęłam tak cicho, że nie usłyszał.
– Proooszę? – Rzymianin zrobił minę jak kot ze Shreka.
– Niech ci będzie – westchnęłam. – Może tak i lepiej, przynajmniej nie będę musiała cię potem szukać, żeby cię odesłać, gdzie twoje miejsce. Tylko postaraj się nie przeszkadzać.
Legionista ucieszył się jak małe dziecko i ruszył za mną dziarskim krokiem, pobrzękując zbroją. Przez następne pół godziny maszerowania przez dżunglę gadał jak najęty, co drugie zdanie opowiadając o swoim wujku. Nagle umilkł (nareszcie) i zatrzymał się gwałtownie. Ja też stanęłam i obejrzałam się na niego.
– Co jest? – burknęłam.
– Nie zapytałem jak masz na imię!
– I to jest takie ważne?
– Tak! Wykazałem się zupełnym brakiem manier!
– Aha. Jestem Elizabeth, już, możemy iść?
– E-li-za-beth? – przeliterował mój nowy towarzysz.
– Tak, tak, mało rzymskie. Ruszaj się, bo chcę już wrócić do domu i napić się kawy.
Chwyciłam go za rękaw i pociągnęłam go za sobą. Sęk w tym, że w tym samym momencie drogę zagrodził nam…
Trzymetrowy misiek-żelek.
Złapałam się za głowę.

***

– Ej, David, uważaj z tym ustrojstwem, bo jeszcze usmażysz nam Lizzy.
– Nie moja wina, że teleport zaczął się psuć akurat, kiedy weszła do środka! Teraz nie mam jak ją ściągnąć z powrotem, nie chcę wywołać jeszcze gorszego paradoksu.
– Przecież nie możesz jej tam zostawić!
– Nie zamierzam! Po prostu trzeba ją chwilę dłużej przetrzymać, gdziekolwiek teraz jest. Chyba nie chcesz, żeby wróciły nam dwie Elizabeth?
– Rzeczywiście, jedna jest wystarczająco irytująca.
– Dokładnie. A teraz dawaj ten klucz francuski.

***

Żelkowe monstrum wydało z siebie serię bulgoczących dźwięków, a mój tłumacz zabrał się do pracy.
– Wy. Jedzenie? – padło pytanie.
Nie, my nie jedzenie – prychnęłam. – Teraz mów, co ty tu robisz?
– Imperium gumisów. Kolonizacja. Zajmujemy ten teren. Tak wychodzi.
– Czyli, innymi słowy, nie wiesz. Tak myślałam.
– Wiedzieć. Wszystko.
– Na pewno.
Oktawian zaśmiał się nerwowo, nie rozumiejąc ani słowa z naszej konwersacji. Przez chwilę wydawało się, że gumiś też się uśmiechnął, ale zaraz potem warknął na nas.
– WY. JEDZENIE.
Chwycił mnie i Rzymianina za ręce i pociągnął z siłą, jakiej bym się nie spodziewała po żelatynowym tworze.
– Aah! Coś ty mu powiedziała, Elizabeth? – jęknął legionista.
– W wolnym tłumaczeniu, on zamierza nas zjeść. Jakieś jeszcze pytania?
– Że co?!
– No, zjeść.
Misiek dociągnął nas na wielką polanę, gdzie przywiązał nas do dużego pala, który z kolei położył nad garnkiem, w którym bulgotała gorąca woda. Następnie położył tacę z górą cukru tuż przy naszych głowach i ruszył poszukać innych składników. Cudnie. Zawsze chciałam zostać słodką przekąską potwora z żelatyny.
Korzystając z nieobecności ludojada, wykręciłam rękę tak, żeby sięgnąć do kieszeni w spodniach. Miałam nadzieję, że ten woreczek nadal tam był…
Tymczasem Oktawian panikował tuż koło mojego ucha.
– Jestem za piękny żeby umrzeć!
Zaczął rozprawiać o tym, jakie to nadzieje pokładał w nim wujek. Przy okazji dowiedziałam się prawie połowy jego życiorysu. Brakowało mi kilku kluczowych informacji i już mogłabym go umieścić gdzieś w podręczniku do historii.
– Zamknij się, Oktawian i słuchaj. Mam plan jak nas stąd wydostać, ale musisz zrobić dokładnie to, co ci powiem. Kiedy ten żelek tu wróci, rzucę zaklęcie – nie wiedziałam, jak inaczej mu to wyjaśnić. Nie miałam czasu, na opowiadanie mu o reakcjach chemicznych. – Ale my będziemy musieli się szybko odsunąć. Więc pamiętaj, kiedy krzyknę „teraz”, masz odsunąć się i spróbować zepchnąć tą tyczkę z garnka.
Rzymianin pokiwał głową. Miałam nadzieję, że naprawdę zrozumiał.
Chwyciłam mocniej woreczek z azotanem (V) potasu i powoli otworzyłam go. Odczekałam, aż żelatynowy potwór wróci, żeby dołożyć składników i cisnęłam całą sól w górę cukru.
– Teraz! – krzyknęłam do Oktawiana i razem zaczęliśmy spychać kij z garnka.
Misiek na początku nie zrozumiał, ale potem kopnęłam tacę z cukrem (teraz wymieszanym z azotanem potasu), a ona zsunęła się na ziemię, gdzie podpaliła się od iskier z ogniska, na którym mieliśmy się ugotować. W tym czasie ja zdążyłam uwolnić siebie i Oktawiana z więzów. Gumiś zapatrzył się na substancję, strzelającą iskrami jak fajerwerk. Mój Rzymianin zresztą też, dlatego musiałam zaciągnąć go siłą do lasu. Tak jak się spodziewałam, pierwszego lepszego głupola łatwo przestraszyć prostą reakcją chemiczną.
– Musimy wiać zanim to zgaśnie – wysyczałam legioniście do ucha.
On posłuchał i pomknął za mną przez dżunglę. Za nami niebawem rozległy się ciężkie kroki gumisia.
Czy wspominałam już, że bycie podróżnikiem międzywymiarowym jest beznadziejne? Cóż, warto to powtórzyć jeszcze raz. Sprawdza się, zwłaszcza kiedy jeden z paradoksów, z którymi masz się uporać, postanawia cię zjeść.
To, dlaczego noszę przy sobie azotan potasu, to już inna sprawa. Odkąd odkryto jego niezwykłe właściwości jeśli chodzi o odwracanie uwagi, stał się częścią niezbędnika podróżników.
Już miałam paść ze zmęczenia, kiedy nagle przed nami znikąd wyrósł wielki wąż. Oktawian wrzasnął i prawie wskoczył mi w ramiona. Zaraz potem zrobił się czerwony aż po uszy i oznajmił, że po prostu go to zaskoczyło.
Wąż tymczasem ukłonił się nam i nadstawił grzbiet, pokazując, żebyśmy na niego wsiedli. Po chwili zastanowienia zrobiliśmy to. Misiek zawył rozpaczliwie, kiedy zrozumiał, że już nas nie dogoni.
Gad mknął niczym burza przez fluorescencyjną dżunglę. A potem, nagle, zatrzymał się przed kamienną świątynią i ustawił się tak, żebyśmy mogli zsiąść. Było oczywiste, że dalej nie zamierza nas nieść.
Ledwo postawiliśmy nogi na trawie, wąż zniknął w zaroślach. Złapałam Oktawiana za ramię i wciągnęłam go do świątyni. Wtedy mój komunikator wydał z siebie serię metalicznych dźwięków.
– Elizabeth! – rozległ się głos Davida. – Na czarną dziurę! Myśleliśmy, że już nigdy nie naprawimy tego portalu. Już wszystko ustabilizowane, przynajmniej tam u ciebie. Paradoksy powinny zaraz zacząć znikać.
Spojrzałam na Rzymianina i zobaczyłam, jak jego sylwetka staje się rozmazana.
– Co się dzieje? – spytał przerażony. – Elizabeth!
Wyciągnął ręce w moją stronę.
– Zaraz wracasz do wujka – powiedziałam, pozwalając mu się przytulić.
Legionista pociągnął nosem.
– Będę tęsknić, Elizabeth!
A potem zniknął z pyknięciem.
– Już wszystko uporządkowane – zameldowałam Davidowi. – Ale nie podoba mi się ton, jakim powiedziałeś, że „przynajmniej u mnie”. Czy coś się stało w bazie?
– Eh… nawet szkoda tracić czasu na opowiadanie. To samo co zwykle. Wracaj to zobaczysz.
Westchnęłam ciężko.
– To do zobaczenia, David.
– Do zobaczenia, Lizzy.
Nacisnęłam przycisk na moim kombinezonie, który przeniósł mnie z powrotem do bazy. A tam…
Armagedon.
Byliśmy pod ostrzałem. Atakowały niebieskie, zębate grzybki, uzbrojone w karabiny maszynowe.
Złapałam się za głowę.
Kolejny typowy dzień w pracy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz